środa, 17 lipca 2019

Pamiętnik szkockiego księgarza

O tej książce pewnie już słyszeliście, a jeśli nie - to najpierw odeślę Was do niej, a potem tutaj, żebyśmy mogli polemizować.

Myślę, że czytelnicy Bythella dzielą się zasadniczo na dwie grupy:  pierwsza zachwyca się książką bezkrytycznie, druga - po przeczytaniu stu stron stwierdza, że Autor jest jednak zrzędliwy, a jego ironiczne docinki nie zawsze są na miejscu, ale książkę czyta dalej. Nie wiem tylko, których czytelników jest więcej i do których ja sama należę.

Oczywiście książka mi się niezmiernie podobała, bo który bibliofil nie lubi książek opowiadających o księgarniach czy bibliotekach, zwłaszcza, gdy do tego wspaniałego świata wprowadza nas "od kuchni" praktyk, a nie wyobraźnia pisarza?


Napisana w formie swobodnego dziennika, który daje nam pewne wyobrażenie o blaskach i cieniach prowadzenia antykwariatu, opowieść ma słodko-gorzki wydźwięk. I dobrze, bo dzięki temu książka jest bliższa życiu, które nie jest ani "różowe" (co mnie niebywale cieszy - organicznie nie trawię tego koloru), ani "czarne" - ono jest przeważnie fioletowe*.

Czytając Bythella miałam wrażenie pewnego deja vu, ponieważ nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż czytam szkocką wersję serialowego "Przystanku Alaska" ("The Northern Exposure"). Ludzka menażeria, z którą z każdą stroną czujemy się coraz bardziej zaznajomieni, choć niekoniecznie chcielibyśmy ich osobiście poznać, przedstawiona na tle małego miasteczka. Chwyt znany i ciągle skuteczny, a jeszcze dodać do tego kota na tle książek i mamy komplet! Sukces przerósł chyba jednak oczekiwania samego Autora - wspominany nie raz w książce Klub Przypadkowej Książki wita nas na swojej stronie internetowej komunikatem: "Sorry we're full!"

Prócz samego tekstu moją uwagę przyciągnęły też okładki. W oryginale okładki były dwie, ale kiedy właściwie cała europejska wydawnicza brać wzięła na warsztat jej niebieską wersją(ilustrują ją powyżej przykładowe przekłady), polski wydawca - Insignis -  postawił na rysunek półki bibliotecznej z kotem Kapitanem. I chyba nie była to zła decyzja, bo ten wariant bardziej przyciąga wzrok. Przynajmniej tak mi się wydaje...




I może to tylko moje domysły, ale wydawnictwo dzięki temu zabiegowi wybawiło rynek z kolejnej niebieskiej okładki, która owiana jest już nie najlepszą sławą. Może to nie był celowy zabieg, ale mi się zaraz przypominają akcje księgarzy, jak ta poniżej.


____________________________
* Tak, życie jest fioletowe - piszę to z całą odpowiedzialnością - Violet.

Brak komentarzy: