wtorek, 6 sierpnia 2019

Moonstone, czyli pierwsza powieść detektywistyczna

Wilkie Collins, Moonstone/Kamień księżycowy

To jest książka, która wpadła mi bardzo przypadkowo w ręce. Przyznam się, że odwiedzam pewien ciucholand, bo prócz ubrań, których kupno mnie nie interesuje, mają też książki. Głównie po angielsku i co nie ukrywam -  ważne - po 2 złote. Kiedyś przeszukując stosik trafiłam na bardzo zgrabne malutkie wydanie Oxford World Classics w twardej oprawie i z nienaruszoną obwolutą.

Przyznam się, że nazwisko autora mówiło mi dokładnie nic. Sam tytuł mi się spodobał, zajrzałam do środka i po kilku słowach wstępu wiedziałam, że to nie jest przypadek, iż Wilkie trafił do moich rąk. Nie ma przypadków :)

"Moonstone" została uznana za pierwszą powieść detektywistyczną napisaną w języku angielskim. Tak pierwszą, bo na brytyjskim rynku ukazała się w 1868 roku, czyli na kilkanaście lat przed Sherlockiem. Okrzyknięto ją również jedną z najdłuższych powieści detektywistycznych, która pierwotnie była drukowana w odcinkach w czasopiśmie Ch.Dickensa "All the year round".

Historię zaginięcia tytułowego diamentu (Collins wymyślił ów klejnot, a nazwę zaczerpnął od półszlachetnego minerału)  poznajemy z perspektywy kilku świadków. Po kolei każdy z nich dopełnia swoją narracją opowieść o nocy, w której kamień  został skradziony. 

Jednym z bohaterów jest detektyw Sierżant Cuff - amator kryminalnych zagadek i hodowli róż. W przeciwieństwie do Sherlocka wymyślonego przez sir Conan Doyle'a - Cuff choć błyskotliwie popycha śledztwo w dobrym kierunku, sam nie rozwiązuje zagadki. Kto rozwiązał problem i kto okazał się złodziejem? Nie powiem - proszę poczytać. Ewentualnie można też pooglądać, bo o ile wiem dotychczas ukazały się trzy ekranizacje "Kamienia księżycowego" oraz pięcioodcinkowy serial BBC. 

I jak sama powieść jest godna polecenia dla zagorzałych poszukiwaczy praprzyczyn i praźródeł fabuły detektywistycznej, to biografia Collinsa przypadnie do gustu chyba większej rzeszy czytelników.

Ta, którą sama przeczytałam i mogę polecić wyszła spod pióra niezawodnego Petera Ackroyda. Nie ma jej w polskim tłumaczeniu, ale trudno się dziwić, bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić wzmożony popyt na ten tytuł wśród polskich czytelników.
A życie Collinsa było niezwykle barwne, a choć sam, jako człowiek, nie zaskarbił mojej sympatii, to jego biografię przeczytałam z dużą przyjemnością i szczerze polecam. Wilkie Collins to człowiek swoich czasów, którego stworzyła barwna epoka wiktoriańska i której koloryt on sam uzupełniał.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Londyn przez wieki

Edward Rutherfurd, Londyn/London a Novel


To książka, której nie posiadam, ale na szczęście była w zasobach najbliższej mi geograficznie i sentymentalnie biblioteki (jest to filia biblioteki wojewódzkiej, w której jestem zapisana od dziecka). 

Do owego tomiszcza, liczącego bez mała tysiąc stron, zabierałam się jak do przysłowiowego jeża. Już dawno miałam świadomość jej istnienia, nosiłam się nawet z zamiarem jej kupna, ale coś z tyłu głowy(wrodzona intuicja, albo warkoczyk?)podpowiadało mi, że to nie jest książka dla mnie. Sam temat oczywiście wybornie wpasowywał się w moje teraźniejsze lektury, jednak zbeletryzowana historia już mniej. Jestem bardzo ostrożnym czytelnikiem(a może zwyczajnie wybrednym?) i nie przepadam za tego typu książkami, muszą być naprawdę solidnie napisane, żebym nie odrzuciła lektury po pierwszych stronach. 

Rutherfurd, pomimo moich złych przeczuć, okazał się wspaniałym opowiadaczem. Wymyślone są główne postaci, natomiast tło historyczne i występujący jako drugoplanowi bohaterowie: władcy, politycy, artyści - są ściśle przypasowani do odpowiadającej im epoki. Historia "Londynu" zaczyna się od czasów rzymskich, a kończy na roku 1997. 

Książka wciąga, a prześledzić zawiłe losy kilku rodzin pomaga dołączona na końcu wklejka z rozpisanymi drzewami genealogicznymi. Zresztą w samym tekście autor sam podpowiada kto od kogo się wywodzi. Mnie zawsze przerażają takie sploty ludzkich losów, bo dość często gubię wątek i nie pamiętam kto kim był, mieszają mi się nazwiska i stanowiska. Tutaj na szczęście nie zgubiłam się i bezpiecznie przepłynęłam przez meandry przeplatających się historii postaci.

Obiecałam sobie, że wrócę do Rutherfurda, a właściwie do prac Francisa Edwarda Wintle'a, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko autora. Już nie do "Londynu", ale do "Dublina", być może "Rosji". 

Z książki nie nauczymy się historii, ale jeśli ją znamy całkiem nieźle, to lektura "Londynu" pozwoli nam poukładać niektóre fakty. Dydaktyzm autora jest, moim skromnym zdaniem, podany w całkowicie znośnej formie. A choć ostatni i zarazem najkrótszy rozdział jest niczym innym jak peanem na cześć Museum of London, to wiedząc ile czasu Rutherfordowi poświęcili pracownicy tej placówki można mu to wybaczyć.

Pozdrawiam zaczytana z Torunia - Violet.

czwartek, 25 lipca 2019

Stoczniowe klimaty

Osiedlowe biblioteki to prawdziwe skarbnice wiedzy. Dowód? Właśnie tam dowiedziałem się, że dziś w gdańskim klubie 100cznia ma się odbyć Book Exchange, czyli prosta wymiana barterowa - ty bierzesz moją książkę, ja biorę twoją.

Jako że mój biedny ikeowski Billy już puchnie od nadmiaru tomiszcz (a moje zamiłowanie do Kindle i ebooków w niewielkim stopniu ratuje sytuację), wziąłem kilkanaście książek z kategorii "dobre, ale wiem, że już do nich nie wrócę" i ruszyłem na postoczniowe tereny.
Sam klub 100cznia to raczej kompleks kilkunastu punktów o zróżnicowanym charakterze. Można dobrze zjeść, wypić, pogadać (jeśli ktoś jest na tyle zwichrowany, by rozmawiać z obcymi sobie ludźmi), skorzystać z leżaków itp itd.
Zazwyczaj w takich miejscach mocno irytuje mnie stężenie hipsterskości i wielkomiejskiego zadufania, ale na szczęście tu tego nie było. Spokojne miejsce, w które równie dobrze mogą zajrzeć korpoludki po 40. jak i studenci z realnym planem ratowania świata w kieszeni. Zresztą, sam przy jednym ze stolików minąłem dwóch byczkowatych kiboli (Legii, Lechii... nigdy nie wiem jak się nazywa klub piłkarski w mym mieście) spokojnie rozmawiających z delikatnym chłopcem w rurkach.
Sama wymiana książek była nad wyraz owocna. W klubie były regały, na których wystawione były przeznaczone do bookcrossingu egzemplarze, dodatkowo bywalcy na ławach, stołach i podłogach rozkładali swoje tomy.
Ach, ta niepowtarzalna ekscytacja, gdy przychodził ktoś nowy i z plecaka wyciągał swoje książki. Normalnie jak w przedszkolu - "poka, poka, co masz?!!"
Podsumowując - dobre miejsce, fajni ludzie i dużo dobrych książek.

No właśnie... pomimo, iż rozeszły się wszystkie zabrane przeze mnie z domu egzemplarze, to "trochę" nowych wziąłem.
I miejsca na półce dalej brakuje.
Poniżej bookcrossingowy stosik nadmiaru



- Umberto Eco "zapiski na pudełku od zapałek" - jedna z tych książek, do których z chęcią wracam. Chyba najlepsza rzecz napisana przez Eco, nie licząc oczywiście Tej-Jednej-Wspaniałej-Książki
- Charles Dockens "Dawid Copperfield" - dla pewnej osoby, która lubi takie klimaty
- Zadie Smith - w ramach wstydliwego procesu nadganiania zaległości w czytaniu głośnych i wszystkim znanych powieści 
- Alexandra Bracken "Mroczne umysły" - kolejne sf/fantasy/postcośtam. Albo będzie genialne albo okropne
- Elizabeth Kostova "Historyk" - Violet chyba opisywała tę książkę na tym blogu; wiem, że chciała do niej wrócić
- James Meek "Ludowy akt miłości" - nie oceniaj książki po okładce... ale ta okładka jest naprawdę ładna, więc wziąłem
- Wojciech Cejrowski "Gringo wśród dzikich plemion" - bo Cejrowski dobrze pisze, a czyta się go jeszcze lepiej



poniedziałek, 22 lipca 2019

Strażnik kruków - Ravenmaster

"Strażnik kruków. Moje życie z krukami w Tower"/ "The Ravenmaster. My life with ravens in Tower of London" Christopher Skaife

Insider jeszcze w pracy - ja już na urlopie, więc wtrącę się ze swoją recenzją przed szereg, bo następna już w kolejce czeka. A tu propozycja dobra nie tylko na wakacje, ale jak nie wiecie co ze sobą zabrać to może "Strażnik kruków" przypadnie Wam do gustu?

Wyjątkowo zacznę od okładki. Wiem, nie powinno się oceniać książki po okładce, ale ta jest tym razem rewelacyjna! Na krwistoczerwonym tle czarna, majestatyczna postać kruka wygląda imponująco. Wiem, że w oryginale istnieje jeszcze inna okładka - ze zdjęciem autora, ale ta wersja jest strzałem w dziesiątkę. W polskim wydaniu znalazłam edycję w twardej oprawie, natomiast w angielskim, który posiadam, okładka ma jeszcze obwolutę i dopiero na niej widać jak zgrabny był zamysł projektanta, czego niestety żadne zdjęcie nie oddaje.



Oczywiście okładka to tylko dodatek do treści, a ta jest bardzo dobrą opowieścią o życiu strażnika kruków. Prócz biografii Skaife'a, która obfituje we wspomnienia z jego służby wojskowej, czytelnik dostaje sporą garść informacji o ptakach zamieszkujących Tower of London. Przyznaję, że zaimponował mi plan narracji. Jest ona przemyślana, wprowadza Czytelnika w życie kruków, związanych z nimi legend w sposób systematyczny, ale daleki zarazem od schematu. Jedno niewielkie zastrzeżenie jakie mogę mieć, to nieraz przesadny patos i mnogość żołnierskich wspomnień, ale taka jest specyfika wielu ludzi, którzy w mundur weszli i nie chcą się z nim rozstawać.

Duży plus przyznaję Autorowi za to, że nie ominął Edgara Allana Poe. Wiem, trudno ominąć "Nevermore" przy omawianiu kulturowego kontekstu kruków, ale bardzo łatwo można prześlizgnąć się po temacie i uważać poemat za "odfajkowany".

źródło: wikipedia, autor: KRichter


Podsumowując - z czystym sumieniem mogę polecić lekturę tym, którzy chcieliby spojrzeć na niecodzienny zawód, a może bardziej - powołanie. Nie jestem pewna czy profesjonalni ornitolodzy znajdą tu coś ciekawego dla siebie (Skaife często podkreśla, że sam jest amatorem w tej dziedzinie i nie mnie osądzać na ile jego tezy są bliskie rzeczywistości), ale sama możliwość przyjrzenia się wyjątkowym ptakom z Tower jest chyba warta lektury.

środa, 17 lipca 2019

Pamiętnik szkockiego księgarza

O tej książce pewnie już słyszeliście, a jeśli nie - to najpierw odeślę Was do niej, a potem tutaj, żebyśmy mogli polemizować.

Myślę, że czytelnicy Bythella dzielą się zasadniczo na dwie grupy:  pierwsza zachwyca się książką bezkrytycznie, druga - po przeczytaniu stu stron stwierdza, że Autor jest jednak zrzędliwy, a jego ironiczne docinki nie zawsze są na miejscu, ale książkę czyta dalej. Nie wiem tylko, których czytelników jest więcej i do których ja sama należę.

Oczywiście książka mi się niezmiernie podobała, bo który bibliofil nie lubi książek opowiadających o księgarniach czy bibliotekach, zwłaszcza, gdy do tego wspaniałego świata wprowadza nas "od kuchni" praktyk, a nie wyobraźnia pisarza?


Napisana w formie swobodnego dziennika, który daje nam pewne wyobrażenie o blaskach i cieniach prowadzenia antykwariatu, opowieść ma słodko-gorzki wydźwięk. I dobrze, bo dzięki temu książka jest bliższa życiu, które nie jest ani "różowe" (co mnie niebywale cieszy - organicznie nie trawię tego koloru), ani "czarne" - ono jest przeważnie fioletowe*.

Czytając Bythella miałam wrażenie pewnego deja vu, ponieważ nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż czytam szkocką wersję serialowego "Przystanku Alaska" ("The Northern Exposure"). Ludzka menażeria, z którą z każdą stroną czujemy się coraz bardziej zaznajomieni, choć niekoniecznie chcielibyśmy ich osobiście poznać, przedstawiona na tle małego miasteczka. Chwyt znany i ciągle skuteczny, a jeszcze dodać do tego kota na tle książek i mamy komplet! Sukces przerósł chyba jednak oczekiwania samego Autora - wspominany nie raz w książce Klub Przypadkowej Książki wita nas na swojej stronie internetowej komunikatem: "Sorry we're full!"

Prócz samego tekstu moją uwagę przyciągnęły też okładki. W oryginale okładki były dwie, ale kiedy właściwie cała europejska wydawnicza brać wzięła na warsztat jej niebieską wersją(ilustrują ją powyżej przykładowe przekłady), polski wydawca - Insignis -  postawił na rysunek półki bibliotecznej z kotem Kapitanem. I chyba nie była to zła decyzja, bo ten wariant bardziej przyciąga wzrok. Przynajmniej tak mi się wydaje...




I może to tylko moje domysły, ale wydawnictwo dzięki temu zabiegowi wybawiło rynek z kolejnej niebieskiej okładki, która owiana jest już nie najlepszą sławą. Może to nie był celowy zabieg, ale mi się zaraz przypominają akcje księgarzy, jak ta poniżej.


____________________________
* Tak, życie jest fioletowe - piszę to z całą odpowiedzialnością - Violet.

wtorek, 9 lipca 2019

Horror generalski


Juliusz Ćwieluch, Mirosław Różański "Dlaczego przegramy wojnę z Rosją"
Jeśli szukacie lektury na dobry sen, to omijajcie tę książkę z daleka.
Po jej przeczytaniu moją pierwszą myślą było - spakować rodzinę, wypłacić oszczędności i uciekać do Kanady. Albo jeszcze dalej.
Gen. Rożański w rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem punkt po punkcie opisuje, dlaczego w ewentualnej konfrontacji z rosyjską armią nie mamy szans. Pokazuje błędy popełniane przez wszystkie ekipy rządzące po kolei; mówi, co musielibyśmy zrobić, żeby nadgonić stracony czas... i dlaczego nie przyniesie nam to zwycięstwa.
Generał Mirosław Rożański to niezwykła postać. Inteligentny, spokojny, wyważony, stanowi totalne przeciwieństwo stereotypowego wulgarnego i chamskiego trepa.
Nie uważa się za lepszego od innych, wręcz przeciwnie - niejednokrotnie stwierdza, że nie jest kompetentny wypowiadać się np. w sprawach Marynarki Wojennej.
Z kolei Juliusz Ćwieluch, dziennikarz "Polityki", doskonale dopasowuje się do swojego rozmówcy i wciąż pilnuje, by rozmowa szła właściwym torem.

Ta książka wywołuje niesamowite emocje. Czytając ją, wciąż się wkurzałem - na bezmyślnych polityków, społeczeństwo dające sobą manipulować, głupotę dowódców, bezmyślny hurraoptymizm...

Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą wyjść z medialnej bańki i zrozumieć, co naprawdę może się stać.

"Wojny z Rosją na pewno nie wygramy. Naszym zwycięstwem będzie do niej nie dopuścić"  

sobota, 25 maja 2019

Sherlock Holmes, człowiek, który nigdy nie żył i nigdy nie umrze.

To nie jest wpis podyktowany atencją do Benedicta Cumberbatcha, to jest wpis, który podyktowała mi ogromna i z czasem wyłącznie przybierająca na swojej sile i rozmiarach, sympatia do sir Arthura Conan Doyle'a. Jego cykl opowiadań i powieści o Sherlocku Holmesie jest dla mnie nieustającym źródłem fascynacji. Zagadki, które autor wymyślił dla swojego bohatera, są do dziś intrygujące i mało którą można samemu rozwiązać. Do tego jest potrzebny niezwykle błyskotliwy umysł, trochę socjopatii i duża spostrzegawczość.

Tak, socjopatyczne zachowania detektywa nie zostały wynalezione przez twórców serialu BBC, zostały one tam tylko uwypuklone. To książkowy Sherlock wykorzystuje ludzi (dla zasięgnięcia informacji nawet oświadcza się jakiejś biednej dziewczynie), sam będąc w sferze emocjonalnej  praktycznie nietykalny, stając się wzorem dla filmowej kreacji.

W tym szaleństwie jest metoda...

Jest niewiele fabuł, które by mnie tak pochłonęły. Opowiadania Holmesa są w tej kwestii chlubnym wyjątkiem. I nie poślednią rolę gra w tym biografia samego Doyle'a. Choć sam autor przypisywał detektywistyczne i analityczne zdolności swojemu znajomemu, z którego czerpał inspirację, to właśnie jego umiejętności przyczyniły się do rozwiązania dwóch spraw sądowych i oczyszczenia z zarzutów niewinnych ludzi. 

Nie wszystkie opowiadania Doyle'a posiadam, celowo kupuje je pomału z rozwagą, tak, żeby dobrać najciekawsze wydania, które są w zasięgu mojego portfela.

Ten opasły tom widoczny na powyższym zdjęciu to publikacja, w której zamieszczono reprodukcje ilustracji Sidneya Pageta. To on jako pierwszy nadał bohaterom graficzne wyobrażenie towarzyszące pierwszym publikacjom opowiadań w magazynie "The Strand". 

Po ciekawostki dotyczące tego, jak pojawiały się kolejne artefakty związane z Sherlockiem, które dziś automatycznie choć błędnie identyfikujemy z oryginałem zapraszam tutaj, na krótką prezentację z TED-Eda. 

Na marginesie wtrącę, że warto przejrzeć sobie cały kanał TED-Ed, tylko ostrzegam - można stracić tam masę czasu..


Natomiast co do tej małej książeczki, to jest to angielskojęzyczne wydanie "Studium w szkarłacie" z 1892 roku. Pięknie zachowany wolumin, którego dodatkowym walorem są notatki wykonane przez pierwszego właściciela cieniutkim ołówkiem na marginesach teksu. Skąd wiem, że pierwszego? Dedukcja? nie... Otóż ktoś, kto otrzymał tę książkę zapisywał prócz tłumaczenia słówek na niemiecki i polski (polski był dla niego drugim językiem, znał go gorzej niż ojczysty - niemiecki) również daty. Stad wiem, kiedy "Studium" wpadło w jego ręce i kiedy przeczytał kolejne jego części. 
Nota bene: notatki w książce, choć sama ich nie robię, są jak pozdrowienie przesłane z odległej galaktyki. Chyba zacznę umieszczać kartki w czytanych książkach ze swoim komentarzem, bo sama szalenie lubię coś takiego znajdować. Też tak macie?


Wracając do Sherlocka...

Do tych dwóch pozycji dokupiłam jeszcze pięknie wydaną książkę "Sherlock Holmes: the man who never lived and will never die". To była jedna z tych książek, która dociążyła mój bagaż podręczny w powrotnym locie z Londynu.

Oczywiście trafiłam pod 221b Baker Street i za pierwszym razem zniechęciła mnie kolejka do muzeum. Jednak po obejrzeniu samego sklepu z pamiątkami*, który urządzono z imponującym pietyzmem następnego dnia jeszcze przed otwarciem muzeum ustawiłam się pokornie w ogonku. 

A warto było czekać! Dom jest wyposażony w sprzęty z epoki wiktoriańskiej i zaaranżowany z dużą precyzją oraz pasją. Odnosi się wręcz wrażenie, że Holmes i Watson wyszli przed chwilą, ale zaraz wrócą, a pani Hudson przyrządzi im herbatę i powiadomi ich o czekającym telegramie. 

Powiem szczerze - czułam się tam jak dziecko w sklepie ze słodyczami - chodziłam po pokojach, rozpoznawałam rzeczy i ich powiązania z konkretnymi opowiadaniami - pełna magia!

Rzecz jasna taki adres jak 221b Baker Street w czasie pisania powieści przez Doyle'a jeszcze nie istniał, ale komu to przeszkadza? Jak ostatnio przeczytałam w jednym z przewodników po Londynie: "muzeum jest intrygującą fikcją zbudowaną na szczycie fikcji".



Na koniec powrócę na chwilę do ekranizacji. Cykl Doyle'a doczekał się ich sporej liczby. Ostatnia próba podjęta przez duet Moffat/Gatiss jest ciekawym podejściem do tematu. Nie ma chyba sensu kręcić kolejnych wiktoriańskich remake-ów, natomiast koncepcja z pod znaku BBC świetnie bawi się konwencją. Dla tych, którzy są fanami książki, nie zabrakło odniesień - nieraz bardzo subtelnych, a zawsze bardzo cieszących widza.


P.S. Muszę się jednak do czegoś przyznać....mam dwa wydania "Adventures of Sherlock Holmes", a właściwie trzy... To ostatnie w wersji e-booka. Po co mi ebook? Cóż, jest on świetnym wsparciem dla mojej pamięci. Kiedy szukam danego fragmentu, czy motywu o wiele łatwiej zrobić to w wyszukiwarce na Kindle'u niż przewertować kilkaset stron.
Natomiast po co mi drugie - zwykłe, kieszonkowe wydanie książkowe z serii Collins Classics? Powiem Wam: nie wiem, ale though this be madness there is method in't, jak pisał kolega Shakespeare...

* Naturalnie nie tylko oglądałam sklep - różne bibeloty widoczne na zdjęciach trafiły do koszyka, a potem do tego nieszczęsnego plecaka.

niedziela, 19 maja 2019

Trzy koperty szaleństwa

NIR HEZRONI "TRZY KOPERTY"

Wydawało mi się, że żadna książka o szpiegach mnie nie zaskoczy. A już powieść o Mossadzie musi być do bólu schematyczna, kolejne strony o dzielnych żydowskich agentach wygrywających kolejne starcia ze wszystkimi złymi tego świata, w przerwie między porannym prysznicem a popołudniową sjestą.
"Trzy koperty" jest książką zupełnie inną. Oryginalną, pokręconą, wręcz szaloną.
Główny bohater, agent 10483 to osoba o niezwykłym umyśle; bezlitosny, autystyczny i śmiertelnie skuteczny. Na zlecenie swych szefów likwiduje kolejne cele. Zawsze wygrywa... a że przy okazji zabija dziesiątki innych osób? Cóż, dla niego liczy się tylko misja.
Przy okazji rozgrywa swoich pracodawców i realizuje własne cele. A może nie? Może to oni manipulują nim? 
Kto jest dobry? Kto kogo oszukuje? Jaki jest prawdziwy cel Mossadu?
Przez kolejne strony "Trzech kopert" krążymy niczym zagubione dzieci i czekamy na kolejne odsłony prawdy.
Albo kolejne kłamstwa, półprawdy i zmyślenia.
Przez całą lekturę tak naprawdę nie byłem pewien, czy akcja rozgrywa się w rzeczywistości, czy też jest tylko wytworem chorego umysłu agenta 10483. Zresztą, kto jest bardziej szalony - on sam, czy też ludzie, którzy wpuścili go do izraelskiego wywiadu i dali prawo o decydowaniu o ludzkim życiu i śmierci... prawo, z którego 10483 z tak nieludzką konsekwencją korzysta.

"Trzy koperty" i ich kontynuacja "Ostatnie instrukcje" to lektura naprawdę godna polecenia. Dwa wieczory, które spędziłem na lekturze to jedne z ciekawszych spotkań czytelniczych w tym roku.

środa, 8 maja 2019

Dobry wieczór Państwu!

Nie wiem czy ktoś z Czytelników jeszcze nas pamięta - tu insider i Violet. Para blogerów, która wspólnymi siłami prowadziła ten blog przez 5 lat, potem zawiesiła pisanie na lat 6 i znów jak diabeł z pudełka niespodziewanie się pojawia.

Nie było szczególnego powodu naszej przerwy i też nic nie zwiastowało naszego powrotu. Ot tak zwyczajnie znów nabraliśmy ochoty na pisanie. Nie wiemy na jak długo - pewnie znów na tyle, na ile będziemy z tego czerpać przyjemność :)

Z czym powrócić po tak długiej przerwie? Trudny wybór, bo przez ten czas oboje przeczytaliśmy masę książek, odwiedziliśmy kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) targów książek i trafiliśmy do  książkowego raju/piekła w Londynie.

No to zacznijmy od londyńskich księgarń.

Do stolicy Anglii trafiliśmy na majówkę w 2018 r. Plan zwiedzania mieliśmy mocno nabity, bo chcieliśmy w ciągu 6 dni obejrzeć "wszystko". Wśród miejsc, które mieliśmy na liście do zobaczenia były dwie księgarnie - Foyles i Waterstones. W obu spędziliśmy dużo czasu błądząc między kolejnymi regałami, piętrami, działami. Tak pewnie wygląda niebo dla bibliofila....



Książki na każdy prawie temat, tłumaczone z kilkudziesięciu języków świata i na tłumaczone na kilkaset. Nie przesadzam. Spójrzcie na wydanie "Piotrusia Królika"! Tak, to jest tłumaczenie na egipskie hieroglify (sic!).

"Peter Rabbit" zapisany hieroglifami
Podręcznik survivalu w prawdziwej menażce :D
                                                                                   
Wśród pólek był nawet osobny dział z kuchnią polską. Najbardziej jednak zaczarował mnie regał z książkami o teorii tłumaczeń. U nas takich pozycji jest kilka, może kilkanaście, a tam....tam właśnie zobaczyłam, że niebo ma swoją drugą stronę. Bo choć książki relatywnie tanie, zwłaszcza jak na angielskie zarobki, to jednak swoje ważą i nie będę w stanie wziąć wszystkiego, co mnie intryguje do samolotu. I tu otwarły się bramy Piekieł....Każda kolejna wkładana książka do koszyka była ryzykiem, że przekroczymy dopuszczalną wagę bagażu. 

W końcu przywieźliśmy 5kg książek. Staram się nie myśleć o tych, które tam z bólem serca i westchnieniem ulgi portfela, zostawiłam. A o tym co m.in. przywiozłam napiszę następnym razem i obiecuję, iż będzie to jeszcze w tym roku ;)

Tymczasem Drodzy Czytelnicy!