niedziela, 30 grudnia 2012

Dzieci sieci - drugie spojrzenie

Pamiętacie słynny "manifest Pokolenia ACTA" - "My Dzieci Sieci"?
Bitewny kurz już opadł, emocje nieco ostygły, pojawiły się nowe pytania - i odpowiedzi na nie, które oczywiście wywołały nowe wątpliwości.
Czas więc na nowe podsumowanie.
Właśnie ukazała się antologia "My dzieci sieci: wokół manifestu" zbierająca opinie w różny sposób odnoszące się do tekstu Czerskiego.
Miłej lektury.



piątek, 21 grudnia 2012

Zabawa w PRL bez morału i sensu

Izabela Meyza, Witold Szabłowski "Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsem i maluchem"

Sięgnęłam ostatnio po książkę, o której podobno było dość głośno. "Podobno", bo do mnie dotarły tylko jakieś okruchy wiadomości o małżeństwie dziennikarzy, którzy postanowili na pół roku przenieść się w peerelowskie realia. Odrzucili wszystko, co przyniósł kapitalizm i wynajętym mieszkaniu (specjalnie wyszukali m-3 z "epoki")zrobili rekonstrukcję życia: od umeblowania po stosunki społeczne. 

Lektura zapowiadała się co najmniej nieźle! Zwłaszcza teraz, na fali sentymanetalnego powrotu do PRLu, eksperyment wydawał się wart próby.

Jednak po tej książce został mi duży niedosyt i jestem nią zwyczajnie rozczarowana. Ci ludzie zadali sobie tyle trudu, a osiągnęli tak niewiele, a jeszcze mniej z tego wyciągnęli i zrozumieli. Jednocześnie bardzo zastanawiające jest dla mnie to, że choć oboje spędzili swoje dzieciństwo w latach 80., tak mało pamiętają z tamtych czasów! Ja też urodziłam się w PRLu, i choć świadomie załapałam się na jego końcówkę (szczęśliwie dla mnie), to moją pamięć wypełnia bardzo dużo wspomnień z tamtego czasu. Dobrych i gorszych.

Autorzy wszystko to odkrywali dla siebie na nowo, ale dla przeciętnego czytelnika - ich rówieśnika, to żadna rewelacja. Jeszcze bardziej zaskakujące niż peerelowskie "wynalazki", są ich odkrycia, że np. z dzieckiem można bawić się byle czym, z kartonu zrobić wagonik i powkładać tam pluszaki. I to taka nowość?

Czytając "Nasz mały PRL" ciągle się zastanawiałam na ile autorzy grali homo sovieticus, a na ile się nimi stali. On, który jak typowy mąż sprzed trzech dekad, nie pomaga żonie w domowych obowiązkach, tylko po przyjściu z pracy czyta gazetę i wychodzi z kolegami na wódkę - nawet, kiedy ona zachodzi w ciążę, nie wychodzi z tej peerelowskiej skóry. Dopiero, kiedy żona wybuchała płaczem, bo już sobie nie radzi z opieką nad dwuletnią córką, sprzątaniem, gotowaniem etc, współmałżonek "budzi się" i wychodzi poza ramy zabawy. Jednak też bez przesadnego zaangażowania.

Co mnie równie nieprzyjemnie nastawiło do "Nasz mały PRL...", to to, że autorzy często na kartach swojej publikacji bardzo krytycznie wypowiadają się na temat swoich bliższy i dalszych znajomych. Ci, którzy nie pojęli reguł gry - są gorsi, zapatrzeni w kapitalizm, straceni. Zastanawia mnie ilu z nich po tej lekturze miało jeszcze ochotę podtrzymywać kontakt z parą dziennikarzy.

Tak książka być może jest adresowana do młodszych, niż ja, czytelników. Jednak po jej przeczytaniu mam wrażenie, iż ktoś zrobił nieudaną szopkę, a chcąc ją usensownić - opublikował. Z półrocznego eksperymentu, który niewiele nauczył autorów, sam czytelnik też niewiele może wyciągnąć. 

Możecie się zastanawiać: dlaczego, więc doczytałam książkę do końca? Czekałam na jakieś podsumowanie tego, co autorzy wynieśli z PRLu. Zamknęło się to jednak w dwóch zdaniach: on - zapisał się do NSZZ "Solidarność" i oboje - zwracają mniejszą uwagę na bombardujące nas z mediów informacje. 

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wszyscy kochamy Muminki


Każdy z czytelników, który sięgnął kiedyś po serię opowiadań Tove Jansson dla dzieci, chciał potem trafić do domu Muminków. I nie mówię tu o jego kopii, która powstała w miejscowości Naantali, w Finlandii. Myślę o tym domu, jaki powstał w naszej wyobraźni w czasie lektury cyklu poświęconego małym trolom.


Co takiego pociągajacego ma w sobie to mieszkanie?

Urzekająca jest zarówno jego architektura, jak i panująca w nim atmosfera. Zacznijmy od tej pierwszej. Dom Muminków to dwupiętrowy budynek za spadzistym dachem, dużą ilością okiem i werandą. Swoim kształtem przypominał mi zawsze latarnię morską. I tu możemy wysnuć połączenie architektury z atmosferą panującą w tych murach, 
które przygarniają wszystkich wędrowców.

Choć na zimę domek jest szczelnie zamykany (bo Muminki zapadają w sen zimowy), a meble i inne sprzęty owinięte w pokrowce, to dom Muminków kojarzy się raczej z tym ciepłem w środku, a nie z zimą szalejącą na zewnątrz. 

Kto wyczarował tę magię? 

Tu nie ma wątpliwości - Mama Muminka! Ta postać, ukazywana w nieodłącznym w fartuszku i z torebką na ręku(w której w razie czego mieści się nawet patelnia!), tworzy dość groteskowy - jakże feministycznie niepoprawny!;) - obraz kobiety. Jest to zarazem jeden z najcieplejszych bohaterów książkowych, którego wizerunku dopełniają krągłe kształty pokryte futerkiem - aż chce się przytulać:)

Sekret Mamy Muminka tkwi jednak nie tylko w jej wizerunku jako takim, ale także w tym, iż Mama pozwala Muminkowi na wszystko, o co ten prosi: na spanie w namiocie, na długie wycieczki, na włączenie się do nocnych posiedzeń. Kiedy Muminek chce jej coś pokazać, coś powiedzieć - Mama rzuca wszystko i "zamienia się w słuch". Mama Muminka przygarnie każdego, kto trafi do Doliny, poczęstuje kawą i zapewni nocleg.

Opowiadania Tove Jansson pozwalają nam - dorosłym bezkarnie wejść w świat dzieciństwa i posługiwać się jego kodem. Jakoś nie wstyd nam się przyznać, że lubimy Włóczykija, czy Małą Mi (nikt dorosły raczej nie powie,że lubi Zygzaka McQueena, czy Hello Kitty). Wszyscy wiemy, że to taka gra konwencją, a kolejne pokolenia poznają jej reguły i też utożsamiają się z fińskimi bohaterami.

Opowiadania o Muminkach są ponadczasowe i zawsze w modzie. Teraz zainteresowanie nimi wzrosło dzięki wydanej po polsku biografii autorki autorstwa Boel Westin. Jak jest książka? jeszcze nie wiem, ale się dowiem i napiszę.










A tu moja wizja domu Muminków...wiem, powinien być cały niebieski, ale klocków mi zabrakło:)



środa, 22 sierpnia 2012

Roztocza kontra postęp

"jestem jakimś zboczonym konserwatystą wierzącym wciąż w papier, ale ja uwielbiam wręcz wąchać książki. Książka bezwonna, bez okładek, bez papieru, książka czytana na cienkim monitorze, książka niestarzejąca się, której strony nie żółkną, książka właściwie niezniszczalna - to wizja, która jednakowoż nieco mnie przeraża, to jest dla mnie jakiś - zdobędę się na brawurę - projekt totalitarny. (...) Projekt, którego efektem będzie koniec księgarń, gdzie można mitrężyć czas, gubić się pomiędzy półkami, wyciągać z nich woluminy, kartkować (wąchać też, a jakże), prowadzić brutalną wewnętrzną wojnę z samym sobą, czy kupić, czy nie kupić, a jeśli kupić, to teraz czy następnym razem, zatem zapominając o upływającym czasie - bo księgarnia to miejsce poza czasem - obmacywać książki i wybierać upragnioną, jeśli to wszystko miałoby zginąć razem ze zwycięstwem e-booków, to niechaj i ja też zginę." Krzysztof Varga, źródło

A ja u siebie obserwuję odejście od papieru - w coraz większym stopniu zmierzam w stronę e-booków. Papieru nie porzuciłem całkowicie... ale skromnie oceniając czytam 5 x więcej "e-" niż książek tradycyjnych.
W swoim komentarzu na blogu Świat Czytników napisałem:
Na 6 ebooków przypada u mnie 1 książka papierowa.
Zawsze czytałem sporo (>50 pozycji rocznie), od kiedy mam Kindle czytam jeszcze więcej; nie tylko książki, także co obszerniejsze teksty z netu, jakieś raporty, opracowania itp.
W e-księgarniach korzystam głównie z ofert typu „promocja dnia” „-x%” itp. – sądzę, że ok. 3/4 kupionych tam pozycji było przecenionych.
Na pewno wielu z zakupionych przeze mnie książek nie kupiłbym w wersji papierowej w normalnej cenie – dotyczy to zwłaszcza książek anglojęzycznych z Amazon.
Ponadto na Kindle czytam sporo prasy – tylko „Polityka” została zastąpiona przez e-wydanie, cała reszta to tytuły, których przedtem nie czytałem, albo po które sięgałem sporadycznie.
Podsumowując: czytam więcej, ale też więcej wydaję.
Mimo wszystko nie żałuję – e-czytelnictwo naprawdę wciąga. Poza tym – jest naprawdę sporo dobrej i _darmowej_ treści.
Odejście od wydań papierowych oceniam jako proces nieuchronny - nie zachwyca mnie to, ale też nie mam zamiaru rozpaczać.
Cena postępu. 

p.s. powyższy tekst ukazał się również na moim blogu notesinsidera.blogspot.com
 

czwartek, 17 maja 2012

Cory Doctorow - ponownie

Do "Czytelni" wrzuciłem kolejną powieśc Cory Doctorowa - "For the win". Oczywiście na licencji CC BY-NC-SA.
Miłej lektury.
P.S. Tę powieść czytam w wersji tradycyjnej (tzn. papierowej) - mimo, iż Doctorow udostępnia swoje teksty w sieci za darmo postanowiłem go "wynagrodzić" i sięgnąć do portfela.

sobota, 21 kwietnia 2012

Do poczytania na weekend - "Wolna Kultura"

W "Czytelni" umieściłem dla Was legendarną książkę Lawrenca Lessinga "Wolna kultura". Tekst ten został opublikowany na licencji Creative Commons.
Wersje HTML oraz PDF pochodzą ze strony futrega.org/wk/, natomiast pliki MOBI oraz EPUB opracował Robert Drózd, autor strony Świat Czytników.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Wiosenna selekcja w księgozbiorze

Tempora mutantur et nos in illis - ta odwieczna prawda dotknęła także mnie, a przez to i mój księgozbiór. Z czasem książki, które kiedyś wydawały mi się ważne - dziś straciły nieco ze swego splendoru i ustąpiły miejsca innym tytułom.

Kiedyś ideałem domowej biblioteki były dla mnie regały zapełniające pokój i uginające się od książek półki. A dziś? Dziś stwierdzam, że nie muszę mieć dużo książek, tylko te, które zabrałabym na bezludną wyspę. Przy okazji wiosennych porządków zaczęłam więc robić selekcję swojego księgozbioru. Po kilku tygodniach na półkach zaczęło robić się miejscami pustawo... Nie mam już problemu z miejscem na nowe książki! A te, których się pozbyłam? Cóż, nie żałuję. Były kiedyś dla mnie ważne - a teraz jestem pewna, iż do nich nie wrócę. Obecnie, mam nadzieję, że moje książki cieszą nowych właścicieli.

Moja biblioteczka z czasem zmienia się w ksiegozbiór bardzo wąskich specjalizacji. Choć oczywiście są książki, które z sentymentu zostawiam. Jednak nie chcę, żeby ten sentyment mnie wiązał - pozbywam się (co może niezbyt dobrze o mnie świadczy) także książek, którymi zostałam obdarowana, a z którymi nijak nie mogę się zaprzyjaźnić. Po co mają stać na półce? Po to, żeby mi przypominały o darczyńcy? Nie trzeba - nie zapomnę człowieka. A mnie tylko drażni, że na regale stoi rządek lektur niechcianych i nieczytanych. Co mi zostało w takim wypadku - wymienić je lub sprzedać, a za uzyskane pieniadze kupić nowe książki, które korespondują z moimi nowymi pasjami. Bo życie jest po to, aby zmieniać je na lepsze, a nie męczyć się z nie potrzebnymi przedmiotami! Akcji "wietrzenie szaf" nie uważam jeszcze za zamknietą, ale coraz więcej powietrza jest w moim domu. Dzięki temu mam czym oddychać!

sobota, 14 kwietnia 2012

Podcast o małym bracie

Cory Doctorow "Little brother"

Krótkie nagranie na temat powieści "Little brother" Cory Doctorowa. Zapraszam.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Fantastyczna Rosja

Wilcza krew. Antologia #1 rosyjskiej fantastyki, Solaris 2003
  • Oleg Diwow, Zdrajca
  • Marina i Siergiej Diaczenko, Wilcza krew
  • Jewgienij Łukin, Robotnicy Zalustrza
  • Michaił Achmanow, Kononow Barbarzyńca
  • Julij Burkin, Motyl i bazyliszek
Ostatnio trafił do moich rąk powyższy wybór opowiadań rosyjskiej fantastyki. Mocną stroną tomu jest to, że każda z pięciu zamieszczonych w nim historii napisana jest w innej konwencji, nawiązuje do innego stylu.

Na początku antologii zamieszczono, moim zdaniem, najlepsze opowiadanie. "Zdrajca" przypadł mi do gustu głównie ze względu na lekkość pióra Diwowa. Czyta się to wprost wyśmienicie. niemniej ważne było dla mnie to, że autor porusza się w gatunku urban fantasy, który jest mi najbliższy z całej literatury fantastycznej. A ten humor! Delicje!

Druga z kolei historia wyszła spod rąk ukraińsko-rosyjskiego małżeństwa Diaczenków. Słodko-gorzka ironia "Wilczej krwi" nie zostawia czytelnika obojętnym. Patrząc przez pryzmat domniemanych myśli zwierząt możemy znaleźć tu wiele prawdy na temat człowieka.

Z dorobku Jewgienija Łukina wybrano opowiadanie o świecie, który mieści się za taflą każdego lustra. W tym fantastycznym świecie, którego sensem jest odbijanie naszego świata, też spotykamy społeczną hierarchię: najniżej stoją w niej ci, którzy odbijają w kałużach wszystko to, co akurat się nad nią znajduje. Zalustrze pełne jest emocji, a jego robotnicy nieraz próbują wpłynąć na nasze życie...

Następna historia zaczerpnęła swój główny motyw z opowieści o Conanie Cymmeryjczyku. Jakoś nigdy nie byłam w stanie choćby obejrzeć ich ekranizacji... To jednak nie przeszkadzało mi w odnalezieniu w "Kononowie Barbarzyńcy" nawiązań do nieudanej sagi oraz w dobrej zabawie. Opowiadanie Achmanowa ma jedną wadę - jest do bólu przewidywalne, ale to też koresponduje z pierwowzorem...

Ostatni w antologii znalazł się krótki tekst Burkina i też jest niezły. Pojawia się w nim tytułowy bazyliszek, czyli ktoś, kto użyje serca swego na zgubę swego zbawcy. Na kartach pojawiają także John Lennon oraz badacz Otto Juliewicz Szmidt. Choć opowieść, przez zawarte w niej polityczne aluzje, została przez Gorbaczowa zakazana, dziś straciła ten wydźwięk. Jednak historia pozbawiona podtekstu nadal się broni.

Lubię antologie, a tą szczególnie polecam, bo przez swoją rozmaitość, wachlarz stylów, humoru i zaawansowania przedstawionego świata w fantastyce - każdy może znaleźć tu coś dla siebie.
Antologia ma swoją kontynuację w tomie pt. "Mumia Lenina".

piątek, 6 kwietnia 2012

Kto nie skacze...

Edwin Bendyk "Bunt sieci"
Mimo, że na okładce widzimy młodych ludzi w maskach Guya Fawkesa i hasłem STOP ACTA to "Bunt sieci" nie jest książką o ACTA.
Niedawne protesty "internautów" stanowią dla Edwina Bendyka tylko pretekst do ukazania energii e-tłumu, która przygnieciona przykrywką analogowej rzeczywistości wrze coraz mocniej.
Podczas zimowych protestów media próbowały analizować kim są "actawiści", jakie mają poglądy, kto ich reprezentuje, czy zamierzają stworzyć reprezentację polityczną; Bendyk tymi kwestiami się prawie się nie zajmuje, o wiele ciekawsze dla niego jest co spowodowało, że przedstawiciele biernego, apatycznego społeczeństwa, ludzie młodzi powszechnie uważani za wyalienowanych egocentryków nagle wyszli na ulice i nie bacząc na różnice walczyli o rzecz dla nich ważną.
Politycy i dziennikarze, mierząc protestujących tradycyjną, analogową miarą nie potrafili ich zrozumieć, opisać. Stworzyli pojęciowy worek o nazwie "internauci", pod którym to hasłem rozumieli kłopotliwą i roszczeniową zbiorowość, taką jak "górnicy", "stoczniowcy" czy "pielęgniarki". Tymczasem, jak to powiedział jeden z uczestników debaty z Donaldem Tuskiem - "nie jesteśmy internautami, jesteśmy obywatelami korzystającymi z internetu".
W "Buncie sieci" Bendyk opisuje tę sytuację jako wirtualną wojnę domową. Oto po jednej stronie mamy młode roczniki, dla których sieć, mobilność, wielozadaniowość są czymś podstawowym i naturalnym. Nie mają oni kompleksów wobec swych rówieśników z Zachodu - korzystają z tych samych technologii i  nawiązują z nimi równorzędne relacje.
Po drugiej stronie mamy państwo - zanurzone w myśleniu sprzed kilku dekad, niewydolne i nieradzące sobie z nowoczesnymi technikami. Państwo, w którym dominuje (absurdalny dla Dzieci Sieci) obieg papierowy, w którym rządzi nieśmiertelna czerwona pieczątka i parafka. Państwo, którego administracja wyraźnie odstaje nie tylko od sąsiadów z Zachodu, ale także od republik bałtyckich, Czech i Węgier; w którym wszelkie próby wprowadzenia e-administracji grzęzną w przetargowym chaosie albo stanowią tylko pretekst do wprowadzania kolejnych poziomów nadzoru i kontroli nad obywatelami (vide: cyfryzacja systemu oświatowego).
Edwin Bendyk wyraźnie opisuje ten konflikt i związane z nim niebezpieczeństwa. Ale, na szczęście, podaje też przykłady pozytywne, gdy administrcja zamiast walczyć z obywatelami otworzyła się na ich opinie i pozwoliła im na partycypację w decyzjach. Proces ten jest nierzadko bolesny, w końcu zmusza on do współpracy dwie zupełnie odmienne mentalności i kultury, ale jest on chyba jedyną drogą do wyjścia z impasu i zakopania toporu wojennego.

P.S. Polecam też lekturę "Zatrutej studni" Edwina Bendyka - dostępnej w sieci na licencji creative commons. Link

sobota, 31 marca 2012

Nowa (cyfrowa) Biblioteka Aleksandryjska

Polecam ciekawy film z konferencji TED nt. projektu budowy cyfrowej biblioteki, udostępniającej wszystkie książki jakie kiedykolwiek wydano.

czwartek, 22 marca 2012

Diabelska korespondencja

C.S.Lewis, Listy starego diabła do młodego.

Do tej książki po raz pierwszy sięgnęłam rok temu. Trochę wstyd, że tak późno. Jednak z drugiej strony "Listy..." to lektura, do której trzeba dojrzeć, nabrać trochę doświadczenia z życia i wiedzy ogólnej.

Książka wielokrotnie wznawiana (moja zawiera przedmowę do wydania dwudziestego czwartego!) jest czytana przez kolejne pokolenia nic nie tracąc na swej wartości, bo zawiera przemyślenia uniwersalny - ważne dla ludzi każdych czasów.

Na tylnej okładce mojego wydania przeczytałam, że to książka: o roli zła w świecie stworzonym przez Boga. I to jest chyba jedyne zdanie, z całej lektury, z którym się nie zgodzę, bo jest nieprecyzyjne. Może wydawca bał się popaść w banał, ale ta książka jest o roli diabła w świecie. A jeszcze dokładniej - o tym, co jest grzechem, a co nim nie jest, jak łatwo w niego popaść choćby przez zwykłe lingwistyczne lenistwo.

Wiem, ze tej książki nie trzeba polecać, ale jeśli ktoś pytałby mnie o zdanie, to oczywiście - polecam!

niedziela, 18 marca 2012

Przychodzi Andrus do Czubaszek


Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem, "Każdy szczyt ma swój Czubaszek"

Jestem wieloletnią już słuchaczką radiowej Trójki, panią Marię Czubaszek (a dokładniej skecze jej autorstwa) pamiętam wiec "od zawsze". Byłam bardzo ciekawa, jak udała się rozmowa z nią Arturowi Andrusowi, który skądinąd jest wspaniałym interlokutorem. Ucieszyłam się, bo książka nie zawiodła moich oczekiwań - dostała solidną porcję lingwistycznych akrobacji, a choć książka składa się głównie z rozmowy, nie brak tu dramatycznych napięć i zwrotów akcji.

Dialog dwóch tak błyskotliwych rozmówców naszpikowany jest nietuzinkowym humorem. Dzięki pani Marii - znajdziemy w nim wiele niepopularnych poglądów (z częścią których ja sama się nie zgadzam). Dzięki panu Arturowi - rozmowa nie schodzi na manowce i trzyma poziom, bo to on jest tą bardziej wrażliwą stroną.

Książkę przeczytałam jednym tchem, a po jej lekturze przyszła mi na myśl pewna refleksja: dobrze by było, gdyby teraz Maria Czubaszek (choćby w geście zemsty za wyciąganie z niej wspomnień, czego jak podkreśla kilkakrotnie - bardzo nie lubi) zrobiła taki wywiad z Arturem Andrusem.

Zdjęcie na okładkę już mają. Wystarczy zamienić stronami, tak, że redaktor Andrus byłby na przedniej okładce, a satyryk Czubaszek na tylnej!

sobota, 17 marca 2012

Być jak Gordon Gekko


David Louis Edelman "Infoszok"


Świat po wielkim konflikcie, który zdziesiątkował ludzkość. Futurystyczna wizja odhumanizowanej przyszłości...
Znacie? To posłuchajcie.
"Infoszok" to jedna z wielu powieści s-f wykorzystujących opisane wyżej, zgrane motywy.
Tym, co ją wyróżnia jest środowisko, w którym rozgrywa się akcja. Zamiast odległych planet, zrobotyzowanych miast czy wojen z Obcymi mamy świat feudokorpów, czyli korporacji programistycznych, rywalizujących ze sobą o pozycję na rynku, prestiż, pieniądze i chwałę. Feudokorpy są bezwzględne, w drodze do celu nie wahają się poświęcić swych pracowników (często traktowanych niczym niewolnicy), kooperantów czy klientów.
Jedyną organizacją, której feudokorpy się obawiają jest Rada Obrony i Bezpieczeństwa, totalitarny para-rząd o niejasnych celach, metodach działania i kompetencjach.
Trzecim elementem uniwersum "Infoszoku" są ruchy religijne - mocno zróżnicowane i zwalczające się nawzajem. Jedne wierzą w technikę, inne jej nienawidzą. Jedne stanowią futurystyczną wariację współczesnych religii, inne zaś wyglądają jak parodia ruchów new-age.
Główną postacią książki jest Natch, szef (Mistrz) jednego z feudokorpów. Nie jest typowym bohaterem pierwszoplanowym powieści s-f, czyli połączeniem księcia z bajki z rycerzem Jedi. Natch to raczej skrzyżowanie Gordona Gekko, bezwzględnego i pozbawionego zasad człowieka interesu ze Stevem Jobsem, przekonanym o własnej nieomylności charyzmatycznym liderem, potrafiącym przekonać do swej racji nawet największych sceptyków.
"Infoszok" można traktować jako typową s-f, z dobrze skonstruowanym i logicznym światem. Możemy też czytać ją jako political-fiction z antykorporacyjnym zacięciem.

P.S. "Infoszok" stanowi pierwszy tom trylogii "Skok 255". Kolejne dwie części mają ukazać się jeszcze w tym roku.

wtorek, 28 lutego 2012

O meblościankach, loftach i wszechobecnym bałaganie

Piotr Sarzyński "Wrzask w przestrzeni. Dlaczego w Polsce jest tak brzydko?", Biblioteka Polityki

Pożyczyłam ostatnio od insidera książkę, którą on sam miał tu opisać. Jednak czekałam na ten wpis i czekałam, aż postanowiłam dać Współpiszącemu psztyczka w ekran:) Sama opiszę, choć zamieszczane w Polityce felietony Sarzyńskiego, które uzupełnione złożyły się na powyższą książkę, śledziłam z umiarkowaną częstotliwością.

A książka to taki przewodnik po dobrym smaku. Autor, z wykształcenia - socjolog z zamiłowania - krytyk architektury, łączy w swoich felietonach doświadczenie zdobyte w obu dziedzinach. Pokazuje skąd wzięły się nasze, nieraz koszmarne, przyzwyczajenia dotyczące zagospodarowywania najbliższej nam przestrzeni (lub pozostawiania jej samopas).

Naturalnie, nie zgadzam się z Sarzyńskim w stu procentach i pewnie wtedy wychodzi ze mnie moje umiłowanie do pewnego rodzaju kiczu, które każdy z nas w sobie hoduje. Każdy z nas na co innego potrafi przymknąć oko, ważne, żebyśmy zgadzali się w podstawowych kwestiach. A wśród tych ostatnich autor pisze chociażby o ładzie wokół naszych mieszkań (nie tylko w nich, choć i tu przeładowanie "wystawkami" bibelotów naszych mebli daje do myślenia).

Po lekturze "Wrzasku w przestrzeni" podniosłam się jednak na duchu, kiedy przeczytałam:

Czy wszystkie te polskie salony, małe i wielkie, kiczowate i eleganckie, coś jednak łączy? Okazuje się, że tak. Ze świecą szukać salonów, w których byłyby książki. Kiedyś na półce każdej meblościanki stało ich choć kilka. Później wyparły je płyty CD i DVD. Teraz i te ostatnie odchodzą do lamusa. Pozostanie co najwyżej kilka kolorowych magazynów rzuconych niedbale na stole.

A u mnie pokój dzienny, duży pokój, salon, czy jakby go nie nazwać, to właśnie miejsce, gdzie na regałach królują książki, a kolorowych czasopism nawet na lekarstwo się nie znajdzie:)

PS. Pozdrawiam insider:D

sobota, 11 lutego 2012

Lekko i groźnie

Stephen King "Nocna zmiana"

Nigdy zbytnio nie rozumiałem zachwytów nad prozą Kinga. Owszem, niektóre jego pomysły są całkiem niezłe (Carrie, Lśnienie), nie można mu odmówić warsztatowej sprawności (polecam jego Jak pisać - interesujące połączenie poradnika dla pisarzy z autobiografią). Z drugiej strony irytują jego autoplagiaty, popkulturowe płycizny i niesamowity wręcz talent do psucia zakończeń.
King nie gości u mnie zbyt często - ostatnie spotkania (Łowca snów oraz Bezsenność) były naprawdę nieudane.
Mimo to niedawno znowu sięgnąłem po jego książkę. Sam nie wiem dlaczego; może, mimo wszelkich obiekcji, zadziałała magia nazwiska, może chęć przeczytania czegoś niezobowiązującego i lekkiego, a może głównym powodem była cenowa promocja w osiedlowej Biedronce.
Nocna zmiana to zbiór kilkunastu wczesnych opowiadań Kinga. Jak w większości tego typu kompilacji poziom utworów jest bardzo nierówny. Od kiczowatych, poprzez przeciętne po niezłe.
Najlepiej w tym zbiorku prezentują się te opowiadania, w których Zło nie objawia się pod postacią przybysza z obcej galaktyki, galaretowatego monstrum czy gigantycznej glisty, ale pojawia się jako zwykły, przeciętny człowiek. Opisy ciemnej strony naszej osobowości są ciekawsze literacko niż tajemnicze, nadprzyrodzone stwory.
Po Nocnej zmianie nie obiecywałem sobie wiele. Oczekiwałem w miarę zgrabnych, sprawnie napisanych opowiastek do poczytania podczas weekendu.
I dokładnie to otrzymałem.

P.S. Książka ma jedną z brzydszych okładem jakie widziałem. Śmiało może konkurować z Eryniami Krajewskiego. Dlatego też mój egzemplarz został owinięty w gazetowy papier.

sobota, 4 lutego 2012

Prezent dla kobiety, która wszystko ma


Camilla Morton, "Jak chodzić na wysokich obcasach", wyd. Niebieska Studnia

Poradników, przewodników, czy leksykonów nie czytamy od deski do deski. Nie są to publikacje do tego stworzone. Jednak jeśli po którąś z tych książek sięgamy często, żeby po prostu poczytać, to już duży sukces lektury!

Do moich rąk trafił ostatnio przewodnik dla młodych kobiet. Nie, nie powalił mnie na kolana, bo ja w ogóle jestem daleka od literatury w spódnicy. Znalazłam w nim natomiast tyle ciekawych rzeczy, że postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

Przewodnik Morton jest napisany w bardzo swobodny, humorystycznym tonie. Ten fakt ułatwia połykanie kolejnych rad zamieszczonych na bez mała pięciuset stronach. Porady zaś to wachlarz instrukcji od całkiem banalnych (dla przysłowiowej blondynki) do całkiem ciekawych.

Dużym plusem książki jest jej uzupełnienie o polskie dodatki. W rozdziale "Jak rozumieć politykę" mamy bardzo ciekawy przegląd przygotowany przez Agatę Nowakowską - dziennikarkę Gazety Wyborczej. Znajdziemy w nim m.in. cytaty, które przeszły do języka codziennego, skrótowo i zabawnie zrelacjonowane spory polityczne oraz charakterystykę najważniejszych partii ostatnich lat, a także poszczególnych ministerstw.

Oto próbka:

Ministerstwo Sprawiedliwości

Pilnuje, by przestępcy byli osądzeni, rządzi prokuraturą i pisze nowe prawo (oczywiście potem parlament je uchwala). Ostatnio pojawił się pomysł skazywania chuliganów w ciągu 24 godzin. Polacy to krwawy naród: ponad 70 procent Polaków jest za karą śmierci.

Najciekawszym, jak dla mnie, rozdziałem był "Jak być miłośnikiem sztuki", czyli co i kogo trzeba znać, żeby się w towarzystwie nie zbłaźnić:) I tu znów mamy cenny polski dodatek!

Większość jednak zawartych w poradniku wskazówek należy potraktować z dużym dystansem i niekoniecznie się przejmować tym wszystkim. Ja się z wieloma rzeczami nie godzę (brak mi stylu, wiem) i jakoś mnie to nie boli. Zdanie, które wzbudziło mój dogłębny sprzeciw brzmiało: Na pewno nie ma osoby, którą zdobiłyby (...) flanelowe koszule w kratę(...).

"Jak chodzić na wysokich obcasach" to natomiast świetna książka na prezent dla młodej kobiety, której gustu literackiego nie znamy, ostatnio kupiliśmy jej na urodziny alkohol i nie chcemy się powtarzać i w ogóle nie mamy pomysłu co jej kupić, bo używa rzeczy wyłącznie markowych, a my akurat nie pamiętamy nazwy tej najlepszej firmy (bo ta druga, to według niej zupełnie nie jest stylowa...).


Za udostępnienie książki dziękuję wydawnictwu Niebieska Studnia.

niedziela, 29 stycznia 2012

Dla dorosłych i dla dzieci - Findus

Seria o Pettsonie i kocie Findusie, Media Rodzina

Chyba to będzie na tym blogu premiera, bo wcześniej nie pisałam o książkach dla dzieci. Ta seria jest jednak wyjątkowa, dlatego pokuszę się o jej przedstawienie.

Autorem tekstów i jednocześnie ilustratorem jest Szwed - Sven Nordqvist. I tu mała dygresja.
Swego czasu trochę, z jakiś bliżej nie określonych pobudek, zgłębiałam szwedzkojęzyczną literaturę dziecięcą. Prócz Astrid Lindgren i Tove Jansson znalazłam kilku ciekawych autorów. Jednocześnie jednak przekonałam się ile naturalistycznych, i tym samym nie nadających się dla dzieci, bajek spłodzili szwedzkojęzyczni pisarze. Nie będę ich wymieniać z nazwiska, bo nawet zła reklama pomaga w marketingu.

Wracając do Nordqvista, to jest to pisarz wyjątkowo wrażliwy i subtelny. Na tle pozostałych pisarzy z tego kręgu jest wręcz unikatowy. Historie, które autor wymyśla są jednocześnie proste i zaskakujące. Główne postaci: staruszek Pettson i jego mówiący kot Findus, są pełne ciepła, a sympatyczny zwierzak przypomina z charakteru kochanego urwiska.

Warstwa tekstowa jest przeznaczona głównie (choć nie wyłącznie) dla dzieci.Jest przesiąknięta swoistym, bardzo sympatycznym humorem.
Zaś ilustracje zasługują na osobny komentarz. Z punktu widzenia dziecka mamy kolorowe obrazki z przesympatycznym kotem, jego właścicielem, małymi stworzonkami-muklami, oraz kurami. Pełne detali tworzą nie tylko tło do opowiadania, ale wzbogacają je o nowe szczegóły.
Rysunki Nordqvista są też wspaniałą rozrywką dla dorosłych. Żart, który prezentują obrazki jest dwu poziomowy i dojrzali czytelnicy z przyjemnością pewnie będą śledzić poczynania "nieodpowiedzialnych kur" i mukli.

Na polskim rynku pojawiło się póki co pięć książek z serii o kocie Findusie. Wszystkie ukazały się dzięki wydawnictwu MEDIA RODZINA. które nas swojej stronie promuje bohaterów dzięki zamieszczonym grom dla milusińskich.
Swoja drogą stronę wydawnictwa warto odwiedzić też z tego powodu, ż w swojej ofercie ma bardzo ciekawe książki dla dzieci (równie wspaniała książeczka "Wesoły Ryjek") - takie, które przy kolejnym czytaniu przez dorosłych nie nudzą tych ostatnich, nawet jeśli pociecha często prosi o przeczytanie tej samej historii.

niedziela, 15 stycznia 2012

Idę o zakład, że do 30 str uśmiejesz się

Tomasz Pindel "Czy to się nagrywa", Świat Książki 2011

W jednej z dwóch stacji radiowych, które słucham - RMF Classic - w każdy poniedziałek o godzinie 15.30 nadawana jest krótka audycja "Piątka z literatury". Program prowadzą Szymon Kloska i Tomasz Pindel z Instytutu Książki. Obaj panowie są na co dzień tłumaczami literatury hiszpańskojęzycznej i obaj mają na koncie świetnie brzmiące po polsku książki (nie wypowiadam się na temat ich wierności - nie znam hiszpańskiego - ale jestem przekonana, że Panowie w tym co robią są naprawdę dobrzy).
Tłumacze prowadzą także dwa blogi: Noble i buble oraz Poczytane, a ostatnio ukazała się także na rynku książka autorstwa Tomasza Pindla i o niej chcę pisać.

Nie będę robić długiego najazdu - przechodzę do rzeczy: "Czy to się nagrywa?" jest książką bezapelacyjnie REWELACYJNĄ! Jak zapowiada podtytuł jest to komedia prawie erotyczna. Książka składa się wyłącznie z monologów poszczególnych postaci biorących udział w akcji, dodajmy, akcji bardzo wartkiej i wciągającej.

Jak wypowiadał się w jednym z wywiadów sam autor: chciał zrealizować marzenie tłumacza, który najchętniej wywaliłby z książek wszystkie dłużyzny. I trzeba przyznać, że Tomaszowi Pindlowi udało się to, choć powiedzmy szczerze - tłumaczenie jego książki byłoby wyzwaniem. Dlaczego? W książce mamy kilkanaście typów ludzi i zindywidualizowany język każdego z nich, nasycony przekręconymi porzekadłami, neologizmami i językowymi potworkami.

Mistrzowsko wręcz ujęte, w ramach poszczególnych grup, słownictwo oraz wyrażany nim światopogląd postaci stanowią wspaniałą panoramę charakterów.

Jeśli pominęli byśmy wszystkie powyższe zalety, to jest jeszcze coś, czym książka wybija się wysoko ponad przeciętność. To gęsto usiany humor. I to nie taki, który podnosi nam do góry kącik ust, ale taki, że zaczynamy śmiać się w głos i łapać za brzuch! Są tu całe strony fenomenalnej ironii, zabawy słowem, stereotypami myślowymi etc.

Debiut pisarski Tomasza Pindla jest konieczny zauważenia i godny polecenia, bo już dawno przy lekturze (jak mówił klasyk) nie "ześmiałam się ze śmiechu jak norka".

sobota, 7 stycznia 2012

Lost in translation, czyli jak zepsuć przyjemność z lektury

Lew Szylnik "Czarne dziury historii Rosji"

Lubię takie książki - szukające dziury w całym, podważające oficjalną wykładnię wydarzeń historycznych, negujące kanoniczną wersję wydarzeń. Zmuszające do myślenia, oferujące inne spojrzenia. Kontrowersyjne, łamiące schematy, obrazoburcze. Niekoniecznie trzeba się zgadzać z poglądami autora - ale analizowanie alternatywnych interpretacji historycznych wydarzeń zawsze stanowi ciekawą rozrywkę intelektualną.
Niestety, w przypadku "Czarnych dziur" ta rozrywka została zepsuta całkowicie poprzez tłumaczenie p. Małgorzaty Leczyckiej.
Mógłbym zaakceptować kulejący szyk zdań i niezbyt logiczne frazy (może dzięki temu Sz.P. Tłumaczka chciała oddać styl Lwa Szylnika?), ale przekładając książkę z bratniego słowiańskiego języka zrobić coś więcej, niż zamiana cyrylki na łacinkę.
Przykłady? Proszę bardzo:
Już na samym początku jesteśmy raczeni zwrotami typu rzymska cerkiew oraz cerkiew zachodnia - cóż, u nas przyjęło się stosować nazwę Kościół (rzymski, zachodni, powszechny itp), słowo cerkiew rezerwując tylko dla odłamu wschodniego. Uwieńczeniem tej części jest zwrot Papa Rzymski, który pojawia się na stronie 24, a który jest kalką określenia папа римский oznaczającym po prostu papieża.
Chwilę potem Tłumaczka błyszczy ponownie - przy opisie księcia Włodzimierza (później nazywanego Wielkim bądź Świętym) pojawia się określenie Czerwone Słoneczko. Zgadza się, w bylinach nazywano tak tego władcę, ale należy pamiętać, że wówczas słowo красный oznaczało piękny i dopiero kilkaset lat później zaczęto tym słowem określać kolor czerwony. I takie też miano ("Piękne Słoneczko") przywołuje w swej "Historii Rosji" Ludwik Bazylow.
Mija kilka stron i napotykamy kolejny kiks. Autor, opisując przekład Pisma Świętego na język staroruski przywołuje Księgę Jezdry. Nie możecie znaleźć takiej księgi w swoich wydaniach? Nic dziwnego, bo w polskich przekładach księga ta występuje jako Księga Ezdrasza. Ale po co sprawdzać, pani Małgorzato, prawda?
Potem następują opisy sporów o krainę nazywaną Liwonią. Pojawiają się wojny liwońskie (także z Polską), zakon liwoński, rozejmy liwońskie... Nie znacie takiego kraju? Cóż, ziemie przez Rosjan wówczas określane jako Liwonia w polskiej historiografii zwykło się nazywać Inflantami (i wówczas nawet średnio rozgarnięty gimnazjalista pojmie, o jakich wojnach pisze autor). A liwoński zakon my nazywamy Zakonem Kawalerów Mieczowych. Ale cóż, podręcznika historii dla klasy IV tłumaczka też pewnie nie posiadała.
Na stronie 114 pojawia się mój faworyt - rzeź warfołomiejewska. Czy to określenie tragicznych wydarzeń w zaginionym mieście Warfołomiejewsku? A może to opis zbrodniczego czynu jakiegoś władcy imieniem Warfołomiej? Nic z tego - mianem Варфоломеевская Ночь Rosjanie określają Noc św. Bartłomieja, czyli rzeź hugenotów w Paryżu w nocy 23 na 24 sierpnia 1572 roku.
(tu mała dygresja - jakiś czas temu Ksenia Przybyś, prowadząca blog Rosyjski Metal żaliła mi się, że ma problem z przetłumaczeniem tekstu pewnego rosyjskiego utworu rockowego - polski "odpowiednik" nijak nie chciał się przetłumaczyć tak, by pasować do melodii. Tytuł tego utworu brzmiał... "Варфоломеевская Ночь" :D Kseniu, po co się męczyć, szukać odpowiedników, grzebać po książkach. Przetłumacz to jako "warfołomiejską noc" i będziesz miała problem z głowy. A, że będzie to nieco bez sensu - jak widać, innym to nie przeszkadza).
Po czymś takim drobne translatorskie wpadki jak niepoprawna odmiana nazwiska carów (Romanowych zamiast Romanowów, Romanowie zamiast Romanowowie), używanie określenia "carowa" miast "caryca", półwyspu Liaodong" zamiast "Liaotang" czy "tsushima" zamiast "cuszimy" wydają się być tylko drobnymi, nie wartymi uwagi wpadkami.
Szkoda tej lektury - to mogło być naprawdę ciekawe spotkanie.

piątek, 6 stycznia 2012

Kim była Meluzyna?


Jacques Le Goff "Niezwykli bohaterowie i cudowne budowle średniowiecza"

Oto kolejny z moich książkowych prezentów choinkowych, a jeszcze dwa czekają na półce:) W tym roku Mikołaj postanowił mnie obdarować książkami z różnych dziedzin: od muzyki przez historię po teologię. Niniejsza lektura sięga swym tematem do czasów średniowiecza.

Kiedy zobaczyłam nazwisko Goffa byłam trochę zmieszana - powinnam ucieszyć się z prezentu, w końcu średniowiecze to mój konik, a profesor to uznany wśród mediewistów autorytet, ale wcześniej sięgałam po kilka jego prac i nie byłam nimi zachwycona. Naciągane teorie i chodzenie wokół jednego tematu nie sprzyjały mojej ocenie prac Le Goffa, choć dorobek naukowca był jakby nie patrzeć imponujący. Także wielu z tych badaczy, których autentycznie podziwiam, z Michelem Pastoureau na czele, niejednokrotnie powoływali się na książki i artykuły Jacquesa Le Goffa. A mnie on nadal nie przekonywał.

Do czasu...

"Niezwykli bohaterowie..." okazali się lekturą o bardzo przekrojowym charakterze i przez to niezwykle CIEKAWĄ! Bez nużącego drążenia tematu, ale i bez prześlizgiwania się po nim , autor przedstawił postaci i miejsca, które ożywiały średniowieczną wyobraźnię, które zrodziły się w średniowieczu, a które do dziś są dla wielu natchnieniem.

Na kartach książki znajdziemy m.in. Merlina, Robin Hooda, króla Artura i Karola Wielkiego, o których pisało wielu. Pojawiają się również rzadko spotykane postaci jak Meluzyna, która dziś jest albo wyłącznie pustym imieniem, albo postacią z Pana Kleksa...



Podane w skrócie rodowody postaci i ich czasowa ewolucja kończą w każdym rozdziale przykłady z kinematografii, która niejednokrotnie inspirowała się średniowiecznymi historiami.
Okazuje się, że niektórzy /vide - Wagner/nawet zbyt dosłownie potraktowali znane motywy, jak choćby popularną historię miłości Tristana i Izoldy:

"Skończył Tristana i Izoldę w roku 1860, a w roku 1865 w Hoftheater w Monachium odbyła się premiera pod batutą Hansa von Bulowa; w tym samy czasie żona dyrygenta, Cosima, córka Franciszka Liszta, została kochanką Wagnera, a z ich związku urodziła się córka, którą nazwali Izoldą."

Opublikowana w serii Ludzie i... przez Wydawnictwo: Oficyna Naukowa zachwyca także swoim bardzo pręcznym, kieszonkowym formatem i leciutkim papierem.
Z tej serii opisywałam już kiedyś "Diabelską materię" Pastoureau - pozycję równie interesującą. Czas więc chyba poszukać pozostałych tytułów w Oficynie:)

wtorek, 3 stycznia 2012

Ostateczny upadek w Las Vegas

Hunter S. Thompson "Lęk i odraza w Las Vegas"  

Niektórzy z Was mogą znać historię opisaną w "Lęku i odrazie" z filmu Terry'ego Gilliama "Las
Vegas Parano". Johnny Depp jako zwariowany dziennikarz, Benicio Del Toro jako gruby, szalony adwokat zanurzają się w amerykańskim piekle.
Piekle ukazanym, zarówno w powieści jak i w filmie, na kilka różnych sposobów.
Piekłem jest tytułowe Las Vegas - kwintesencja amerykańskiego kiczu (za jedyne 99 centów twoja twarz pojawi się na gigantycznym ekranie nad centrum Las Vegas. Dorzuć drugie tylr i możesz nagrać wiadomość. Mów, stary, co tylko chcesz. Na pewno cię usłyszą. Przecież masz dwieście stóp wzrostu!), cukierkowatej pustki przemieszanej z zadufaniem i przekonaniem o własnej wielkości.
Piekłem są narkotyki. Na kartach książki pojawiają się chyba wszystkie dragi znane ludzkości. Haszysz, meskalina, PCP, LSD. Pite, wdychane, ssane i palone. Łączone we wręcz nieprawdopodobne kombinacje; bez chwili przerwy, narkotyczny danse macabre. Jedna przerażająca wizja ustępuje miejsca kolejnej, by zakończyć się panicznym lękiem i atakiem szału.
Trzecią odsłonę piekła stanowią sami bohaterowie. Niebezpieczni dla siebie i innych. Czy są tak (auto)destrukcyjni z powodu zażywanych narkotyków, czy też narkotyzują się z powodu swej (auto)destrukcyjności?
W "Lęku i odrazie" widzimy jak na dłoni upadek hipisowskich ideałów. Skończyło się lato miłości, nastąpił czas depresyjnej pustki. Idea love and peace zastąpiona przez hedonistyczną pogoń za iluzją i ucieczkę przed brutalną rzeczywistością nixonowskiej Ameryki.

Za udostępnienie książki dziękuję wydawnictwu Niebieska Studnia.