Kiedyś poruszałem temat traktowania nas przez korporacje jak złodziei.
Temat ostatnio powrócił przy okazji mojego kolejnego spotkania z e-bookami.
Ale zacznijmy od początku:
Paweł Wimmer, znany bloger, dziennikarz, autor popularnego kursu html-a opublikował w Virtualo.pl e-książkę "Napisz pracę dyplomową w Microsoft Word 2007".
Sama publikacja jest naprawdę godna polecenia. Napisana przystępnym językiem, dosłownie za rękę prowadzi czytelnika po zawiłościach robienia indeksów, spisów treści, odsyłaczny, bibliografii itp. Dodatkowym plusem jest bardzo przystępna cena - 6,80 PLN.
Jeśli więc przed Wami napisanie pracy licencjackiej, magisterskiej bądź "fachowego tekstu" - kupcie.
Niestety Virtualo traktuje mnie, i każdego innego legalnego nabywcę książki jak oszusta, który tylko marzy o wrzuceniu tekstu na torrenty.
Książka "skażona" jest DRM-em - zabezpieczeniem tyleż nieskutecznym, co utrudniającym normalne korzystanie z zakupionego towaru:
- do odczytania pliku musimy zainstalować specjalny program ze strony Adobe. Niestety, działa on tylko pod Windowsem; użytkownicy innych systemów, np. linuksów (do których się zaliczam) muszą się gimnastykować.
- DRM ogranicza liczbę urządzeń na które możemy skopiować publikację - to mniej więcej tak, jakby wydawca papierowej książki mówił nam: ok,możesz ją czytać przy biurku... co?!... w sypialni też chcesz?... ech, no dobra, niech ci będzie...w autobusie??!! o nie, nie ma mowy, ZABRANIAM!
- nie można z e-booka nic wydrukować. Chciałbym np wydrukować sobie rozdział, by poczytać sobie w drodze do/z pracy, ale legalnie tego nie zrobię. Czytnika e-booków nie posiadam, ani nie planuję zakupić.
- no właśnie - czytniki. Na chwilę obecną brak jednolitego standardu. Książki z Amazona "chodzą" na Kindle'u, ale nie na empikowym Oyo i na odwrót. Ich właściciele też skazani są na gimnastykę i kombinowanie.
Powyższa lista skarg i zażaleń wynika głównie z faktu, iż kupuję towar z którego nie w pełni mogę korzystać.
Papierową książkę mogę sobie czytać gdzie chcę, mogę ją komuś pożyczyć albo odsprzedać. W przypadku e-booków jestem tych możliwości pozbawiony.
Rzecz dotyczy nie tylko e-książek.
Jakiś czas temu kupiłem kilka piosenek w jednym z internetowych sklepów. Potem zmarnowałem dwie (!) godziny, aby "zmusić" te pliki do prawidłowej współpracy z moją wieżą i odtwarzaczem mp3.
W takich momentach czuję się jak frajer. Gdybym po prostu spiracił daną książkę/muzykę (nota bene: ilość pirackich e-booków dobitnie dowodzi nieskuteczności stosowanych zabezpieczeń) nikt by mi nie narzucał, w jaki sposób mam ich używać.
Ale na razie się nie poddaję - dalej staram się być legalny.
Dlaczego?
Może dlatego, że liczę na kolejne e-książki Pawła Wimmera?
P.S Inni też walczą z DRM: http://wariat.jogger.pl/2010/10/22/oswajamy-drmoze/
http://mmazur.7thguard.net/2010/10/21/kindle-i-obchodzenie-zabezpieczen-babci-jagodki/
5 komentarzy:
Jak wynika z Twojego posta DRM i inne zabezpieczenia przeszkadzają nie tylko nabywcom, ale i autorom. Bo takich z legalnym zacięciem można zniechęcić - szara strefa piractwa przywita ich z otwartymi ramionami, a co za tym dalej idzie stracą na tym wszyscy i wydawca i autor. Czytelnik będzie czuł się wygrany, ale trochę "pobrudzony" szara strefą. Z czasem jednak szarość stanie się takim samym kolorem jak wszystkie inne...
@Violet: Autor jest zainteresowany, by jego dzieło było kupowane a nie kradzione. Więc jemu DRM raczej nie przeszkadza :|
Paweł Wimmer w debacie na buzzie stwierdził m.in "brak DRM jest w jakimś sensie sygnałem w rodzaju bierzecie i jedzcie, oto ciało moje"
Cóż, ja z nim się nie zgadzam, ale ma prawo zabezpieczać swoje publikacje jak mu się podoba
Dzięki za miłe słowa - to podtrzymuje wenę twórczą :-)
Jak chodzi o samo zabezpieczenie, to jest to nie tyle traktowanie legalnego z natury i intencji czytelnika jak złodzieja, tylko walka o tę część publiczności, która chętnie skopiuje nielegalnie, gdy będzie taka możliwość (kumpel ma, to czemu nie wziąć), ale gdy jej nie będzie, to jednak nie będzie chciała się bawić w łamanie, lecz kupi. Oczywiście nie dotyczy to w ogóle tych, którzy nigdy niczego nie kupią, bo uważają, że wszystko ma być za darmo.
Ten rynek jest ciągle marny, biedny, a dochody autorów i wydawców słabe. Każde 10 procent więcej się liczy. Jeśli będzie parokrotnie większy, to DRM nie będzie potrzebny, bo wydawcy i autorzy zarobią na tych, co są z natury legalni. Zaczekajmy, to się unormuje, ucywilizuje, wszyscy będą zadowoleni.
Brak ADE na Linuksa to nieprzyjemna sprawa - ja nie lekceważę Linuksa, bo wiem, że choć to 1 procent użytkowników, to zapewne już 5 albo 10 procent studentów, do których kieruję także niektóre swoje ebooki, jak choćby Blogger czy Witryny Google. A użytkowników Linuksa uważam za dojrzalszych, bardziej świadomych, lepszych technicznie niż przeciętnie. Ich także chciałbym widzieć wśród swoich czytelników - szkoda, że nie mogę.
I jeszcze jedno - ta niska cena to element mojej "umowy" z czytelnikami - nie piraćcie, za to ja dam tanio, bo ebooki powinny być tanie. To także cena, jaką JA chcę zapłacić za to, że utrudniam (czy raczej utrudnia platforma) czytanie i manipulowanie ebookiem. ADEPT pozwala instalować w sześciu urządzeniach, więc przenoszenie nie jest problemem - jest nim raczej brak drukowania. No ale takie zasady stosuje platforma, która też się boi o swoje dochody, o zwrot inwestycji w postawienie systemu.
Jak powiedziałem, mam nadzieję na ucywilizowanie sytuacji w niezbyt odległej przyszłości.
@ Paweł Wimmer - witam na księgozbiorze :D
1. wiem, że Pan jako autor patrzy na DRM z innej perspektywy niż użytkownik. Rozumiem ideę zabezpieczania przed nielegalnym kopiowaniem (to poniekąd chroni też moje interesy jako kupującego), ale praktyka DRM-u niestety jest problematyczna, irytująca... Cóż, pozostaje mi liczyć na to, że w przyszłości zabezpieczenia będą mniej irytujące.
2. co do 'umowy z czytelnikami" - jak najbardziej za!
Prześlij komentarz