To nie jest wpis podyktowany atencją do Benedicta Cumberbatcha, to jest wpis, który podyktowała mi ogromna i z czasem wyłącznie przybierająca na swojej sile i rozmiarach, sympatia do sir Arthura Conan Doyle'a. Jego cykl opowiadań i powieści o Sherlocku Holmesie jest dla mnie nieustającym źródłem fascynacji. Zagadki, które autor wymyślił dla swojego bohatera, są do dziś intrygujące i mało którą można samemu rozwiązać. Do tego jest potrzebny niezwykle błyskotliwy umysł, trochę socjopatii i duża spostrzegawczość.
Tak, socjopatyczne zachowania detektywa nie zostały wynalezione przez twórców serialu BBC, zostały one tam tylko uwypuklone. To książkowy Sherlock wykorzystuje ludzi (dla zasięgnięcia informacji nawet oświadcza się jakiejś biednej dziewczynie), sam będąc w sferze emocjonalnej praktycznie nietykalny, stając się wzorem dla filmowej kreacji.
W tym szaleństwie jest metoda...
Jest niewiele fabuł, które by mnie tak pochłonęły. Opowiadania Holmesa są w tej kwestii chlubnym wyjątkiem. I nie poślednią rolę gra w tym biografia samego Doyle'a. Choć sam autor przypisywał detektywistyczne i analityczne zdolności swojemu znajomemu, z którego czerpał inspirację, to właśnie jego umiejętności przyczyniły się do rozwiązania dwóch spraw sądowych i oczyszczenia z zarzutów niewinnych ludzi.
Nie wszystkie opowiadania Doyle'a posiadam, celowo kupuje je pomału z rozwagą, tak, żeby dobrać najciekawsze wydania, które są w zasięgu mojego portfela.
Ten opasły tom widoczny na powyższym zdjęciu to publikacja, w której zamieszczono reprodukcje ilustracji Sidneya Pageta. To on jako pierwszy nadał bohaterom graficzne wyobrażenie towarzyszące pierwszym publikacjom opowiadań w magazynie "The Strand".
Po ciekawostki dotyczące tego, jak pojawiały się kolejne artefakty związane z Sherlockiem, które dziś automatycznie choć błędnie identyfikujemy z oryginałem zapraszam tutaj, na krótką prezentację z TED-Eda.
Na marginesie wtrącę, że warto przejrzeć sobie cały kanał TED-Ed, tylko ostrzegam - można stracić tam masę czasu..
Natomiast co do tej małej książeczki, to jest to angielskojęzyczne wydanie "Studium w szkarłacie" z 1892 roku. Pięknie zachowany wolumin, którego dodatkowym walorem są notatki wykonane przez pierwszego właściciela cieniutkim ołówkiem na marginesach teksu. Skąd wiem, że pierwszego? Dedukcja? nie... Otóż ktoś, kto otrzymał tę książkę zapisywał prócz tłumaczenia słówek na niemiecki i polski (polski był dla niego drugim językiem, znał go gorzej niż ojczysty - niemiecki) również daty. Stad wiem, kiedy "Studium" wpadło w jego ręce i kiedy przeczytał kolejne jego części.
Nota bene: notatki w książce, choć sama ich nie robię, są jak pozdrowienie przesłane z odległej galaktyki. Chyba zacznę umieszczać kartki w czytanych książkach ze swoim komentarzem, bo sama szalenie lubię coś takiego znajdować. Też tak macie?
Wracając do Sherlocka...
Do tych dwóch pozycji dokupiłam jeszcze pięknie wydaną książkę "Sherlock Holmes: the man who never lived and will never die". To była jedna z tych książek, która dociążyła mój bagaż podręczny w powrotnym locie z Londynu.
Oczywiście trafiłam pod 221b Baker Street i za pierwszym razem zniechęciła mnie kolejka do muzeum. Jednak po obejrzeniu samego sklepu z pamiątkami*, który urządzono z imponującym pietyzmem następnego dnia jeszcze przed otwarciem muzeum ustawiłam się pokornie w ogonku.
A warto było czekać! Dom jest wyposażony w sprzęty z epoki wiktoriańskiej i zaaranżowany z dużą precyzją oraz pasją. Odnosi się wręcz wrażenie, że Holmes i Watson wyszli przed chwilą, ale zaraz wrócą, a pani Hudson przyrządzi im herbatę i powiadomi ich o czekającym telegramie.
Powiem szczerze - czułam się tam jak dziecko w sklepie ze słodyczami - chodziłam po pokojach, rozpoznawałam rzeczy i ich powiązania z konkretnymi opowiadaniami - pełna magia!
Rzecz jasna taki adres jak 221b Baker Street w czasie pisania powieści przez Doyle'a jeszcze nie istniał, ale komu to przeszkadza? Jak ostatnio przeczytałam w jednym z przewodników po Londynie: "muzeum jest intrygującą fikcją zbudowaną na szczycie fikcji".
Na koniec powrócę na chwilę do ekranizacji. Cykl Doyle'a doczekał się ich sporej liczby. Ostatnia próba podjęta przez duet Moffat/Gatiss jest ciekawym podejściem do tematu. Nie ma chyba sensu kręcić kolejnych wiktoriańskich remake-ów, natomiast koncepcja z pod znaku BBC świetnie bawi się konwencją. Dla tych, którzy są fanami książki, nie zabrakło odniesień - nieraz bardzo subtelnych, a zawsze bardzo cieszących widza.
P.S. Muszę się jednak do czegoś przyznać....mam dwa wydania "Adventures of Sherlock Holmes", a właściwie trzy... To ostatnie w wersji e-booka. Po co mi ebook? Cóż, jest on świetnym wsparciem dla mojej pamięci. Kiedy szukam danego fragmentu, czy motywu o wiele łatwiej zrobić to w wyszukiwarce na Kindle'u niż przewertować kilkaset stron.
Natomiast po co mi drugie - zwykłe, kieszonkowe wydanie książkowe z serii Collins Classics? Powiem Wam: nie wiem, ale though this be madness there is method in't, jak pisał kolega Shakespeare...
P.S. Muszę się jednak do czegoś przyznać....mam dwa wydania "Adventures of Sherlock Holmes", a właściwie trzy... To ostatnie w wersji e-booka. Po co mi ebook? Cóż, jest on świetnym wsparciem dla mojej pamięci. Kiedy szukam danego fragmentu, czy motywu o wiele łatwiej zrobić to w wyszukiwarce na Kindle'u niż przewertować kilkaset stron.
Natomiast po co mi drugie - zwykłe, kieszonkowe wydanie książkowe z serii Collins Classics? Powiem Wam: nie wiem, ale though this be madness there is method in't, jak pisał kolega Shakespeare...
* Naturalnie nie tylko oglądałam sklep - różne bibeloty widoczne na zdjęciach trafiły do koszyka, a potem do tego nieszczęsnego plecaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz