środa, 31 grudnia 2008

Szczęśliwego Nowego Roku:)


Jorge Blaschke "Tajemnice średniowiecza. Sekretna historia zakonów"


To ostatnia (54!) książka, jaką udało mi się przeczytać w mijającym 2008 roku. Piękna szata graficzna okładki przyciąga oko, a twarda oprawa i szyte strony utwierdzają potencjalnego czytelnika, że po książkę warto sięgnąć.

Schody zaczynają się po pierwszym przekartkowaniu - wszystkie ilustracje są czarno-białe...Fakt, że nie szata zdobi człowieka, ale ilustracje książkę i owszem.

A jak z treścią?bo przecież ona jest jednak najważniejsza. Niestety nie mam dobrych wiadomości. Jorge Blaschke dał nam do rąk opracowanie nie popularno-naukowe, lecz popularno-popularne. Brak tu jakichkolwiek odsyłaczy do źródeł, przypisów, a umieszczona na końcu książki bibliografia jest skąpa i w większości niedostępna dla polskiego czytelnika, bo są to hiszpańskojęzyczne wydania.

Sama treść ma daleko do tytułowej sekretnej historii. Mamy za to dużo zebranych dość chaotycznie informacji, które posiada chyba każdy, kto choć trochę interesuje się średniowieczem. Mogę jedynie polecić dla odświeżenia wiadomości trzynaście stron rozdziału dotyczącego magii.

Co dziwi, to podejście autora do epoki. Gdybym przeczytała tylko tą jedną książkę, to pomyślałabym, że na średniowiecze składały się wyłącznie choroby, chciwość i ponure klasztory, w których zakonnicy albo popadali w dewocję, albo karmili się lubieżnymi myślami i czynami.

Odnoszę wrażenie, że Blaschke nie lubi epoki, którą opisuje.

Wrócę jeszcze do ilustracji. Nie dość, że są czarno-białe, to brak gdziekolwiek informacji o źródłach ich pochodzenia, a odautorskie podpisy są nieraz zupełnie nieadekwatne. Pod obrazem, na którym przedstawiono starotestamentową walkę Jakuba z aniołem widnieje podpis: Pustynia była idealnym miejscem do naśladowania Chrystusa i walki z pokusami. Po pierwsze Jakub walczył nie z pokusą, ale z aniołem chcąc wymusić Boże błogosławieństwo, a po drugie nie była to pustynia, bo scena rozgrywała się nad potokiem Jabbok. Autor wykorzystał też dwukrotnie tą samą miniaturę raz podpisując: grupa zakonników oglądających księgę, a drugi raz: śpiewający mnisi...

I jeszcze korekta - podpisały się pod nią dwie panie, a literówek i błędów tłumaczenia(część tekstu po prostu nie brzmi dobrze po polsku) jest tyle, że aż wstyd. Jest to niestety niedbałość, która in minus wyróżnia publikacje ostatnich lat.


To tyle o tegorocznych książkach.


Czego mogę życzyć na 2009 rok?


Dużo czasu na lekturę i trafnych wyborów!

wtorek, 23 grudnia 2008

niedziela, 21 grudnia 2008

Rodzina, rodzina, rodzina, ach, rodzina!


Tak kiedyś śpiewali Starsi Panowie Dwaj, o tym, że rodzina nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej nie ma to człowiek jest samotny jak pies. Tą samą maksymą posługuje się znany aktor filmu i teatru - Jerzy Stuhr, który zebrał historię swojej rodziny i opisał w niedawno wydanej książce "Stuhrowie. Historie rodzinne".

Pierwsze co rzuca się w oczy - to dobra poligrafia. Wydawnictwo aż miło trzyma się w rękach. A sama opowieść? Bardzo ciekawa, napisana ze swadą, potoczyście i intrygująco. Trzeba przyznać, że takiego udokumentowania historii rodzinnej, oraz tylu rodzinnych pamiątek można tylko panu Stuhrowi pozazdrościć. Oczywiście, fakt posiadania dokumentów i cennych, nie tylko ze względów sentymentalnych, bibelotów wynika z tego, iż rodzina Stuhrów od kilku pokoleń obracała się w wyższych sferach, a przynajmniej środowisku kupieckim Krakowa. Jednak pielęgnowane przez kolejne pokolenia pamiątki świadczą także o dużej świadomości przynależenia do rodu.

Jerzy Stuhr zamieścił swojej książce nie tylko historie prawdziwe i domniemane, ale znalazło się tu miejsce na coś więcej, co wyróżnia jego opowiadanie o rodzinie, jakich teraz wiele ukazuje się na naszym rynku. Mianowicie w "Stuhrach" znajdziemy również przemyślenia, które może nie odkrywają Ameryki, ale są bardzo trafne. Spojrzenie seniora rodziny na jej wartość tchnie doświadczeniem nagromadzonym przez lata pracy poza domem. Jednak jak pisze Autor - dopiero gdy otrzymał tytuł honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, zrozumiał, że właśnie "przełożenie naszych sukcesów na radość, jaką sprawiamy najbliższym, tworzy prawdziwą wartość naszych osiągnięć". Piękne i niosące wiele prawdy w sobie słowa człowieka, który swojego medialnego sukcesu nie okupił szczęściem rodzinnym. Umiejętność docenienia wartości swojej żony(tej samej od 37 lat!), swoich dzieci, rodziny jest tym bardziej cenna, że tak rzadko spotykana w kręgu artystów.

czwartek, 18 grudnia 2008

Pan Marek


Kto z nas nie słuchał Listy Przebojów Programu Trzeciego? No, ja wiem, że są tacy, ale proszę się nie przyznawać:) Mam tyle lat co lista, więc nie mogłam jej słuchać od początku, ale jest ze mną tak długo, że nie umiem określić od kiedy dokładnie. Od początku do zeszłego roku prowadził ją Pan Marek Niedźwiecki - człowiek wprost proporcjonalnie skromny do zasobu posiadanej przez niego wiedzy o muzyce. Człowiek o bardzo wysokiej kulturze osobistej, posiadacz ujmującego humoru i ciepłego głosu.

Pan Marek to nie tylko Lista, którą teraz prowadzi radiu Złote Przeboje(choć ta jest nieco inna, bo kontynuacja trójkowej listy przypadła w schedzie Piotrowi Baronowi z porannych audycji), ale głównie jej poświęcona jest książka. Jest to druga część obejmująca lata 1994-2006, pierwsza część jest praktycznie nie do zdobycia...a SZKODA!!!

Napisałam, że książka jest głównie o Liście - tak się wydaje na pierwszy rzut oka, bo większość miejsca zajmują zestawienia. Jadnak najbardziej pasjonujące są komentarze Autora. Dotyczą w 99% muzyki i to nie tylko tej z Listy, jest tu duża dawka muzyki powszechnie mało lub w ogóle nie znanej. Czytałam tą książkę po raz drugi i z przyjemnością stwierdziłam, że po półtora roku było znacznie mniej nic nie mówiących mi nazwisk!

Książka ma tylko dwa minusy(?). Po pierwsze - po przeczytaniu zostaje niedosyt i chciałoby się jeszcze, ale to może zastąpić po części blog Pana Marka. Po drugie - człowiek zaraża się pasją zbierania płyt i efekt jest taki, iż pomimo solennych zapewnień, że do końca grudnia już żadnych zakupów na Allegro, jednak wchodzi i kupuje...a już myślałam, że jestem "czysta" i mnie ten nałóg już nie dotyczy...


Dla tych, co lubią poczytać ciekawe wpisy o muzyce i nie tylko:

wtorek, 16 grudnia 2008

Nostalgia

"Krok po kroczku idą święta" - a, jak wiadomo, jednym z najlepszym prezentów jest książka.
Szał prezentowy skłonił mnie do refleksji, na temat miejsc i sposobów kupowania świątecznych woluminów.
Jeszcze kilka lat temu wszystko było proste; szliśmy do księgarni na rogu, patrzyliśmy "co jest" i kupowalismy tom sprawiający najlepsze wrażenie.
Jeśli zaś osobę dla której szukaliśmy prezentu znaliśmy dobrze nierzadko poszukiwania przenosiły się w tajemniczy rejon antykwariatów i niewielkich, specjalistycznych księgarenek, gdzie za godziwe pieniądze można było kupić prawdziwe książkowe perły.
Stare dobre czasy...
Ze smutkiem przyznaję, że już nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w antykwariacie. A przecież jeszcze nie tak dawno byłem stałym bywalcem tego typu miejsc: "Po schodkach" w Sopocie, przydworcowa we Wrzeszczu, zawalony aż po sam sufit punkcik w Elblągu.
Z tymi miejscami wiążą się wspomnienia długaśnych wypraw w deszczu, z dreszczykiem emocji; przedzieranie się przez zakurzone woluminy w poszukiwaniu "czegoś" - a i tak kupowało się jakąś inną książke która raczyła nam wpaść w ręce w międzyczasie. I, nierzadko, był to początek fascynującej literackiej znajomości.
Hm, a teraz?
Jeśli już zachodzę to tradycyjnej księgarni, to najczęściej jest to empik [a prawdę mowiąc i on przegrywa ze swym internetowym wcieleniem], gdzie w rytmie popowych dźwięków i zapachu kiepskiej kawy w papierowym kubeczku przeglądam listy bestsellerów w kolorowych okładkach. Wybór spory, ale samo kupowanie jest jakieś takie "odmagicznione", pozbawione dreszczu emocji; Weź, kup, przeczytaj, zapomnij.
Rarytasów i staroci szukam na allegro - szybko, czasem tanio [zwłaszcza jesli ktoś nie wie, co sprzedaje :D], dosyć łatwo można znaleźć tom poszukiwany od lat... ale jak tu trafić na nieznane arcydzieło, zapodziane gdzieś na zakurzonych półkach. Jak w ogóle porównać sterylne, zdigitalizowane przeszukiwanie zasobów z ekscytującym szperaniem wśród kurzu i zapachu starego papieru [no dobra, za tym kurzem to aż tak bardzo nie tęsknię].
Tęsknię za starymi, niespiesznymi wędrówkami po tradycyjnych księganiarniach; bez "łupanki" w tle, stoisk ze sprzętem do karaoke i popcornem na podłodze. Za książką w ręku, a nie na ekranie monitora. Za treścią przed oczami, a nie w uszach.
Hm, co te Święta robią z człowiekiem. Nawet takiego zatwardziałego zwolennika nowoczesności i gadżetów sprowadzają na drogę nostalgii. kto wie, może w ramach postanowień noworocznych wprowadzę sobie do kalendarza Dzień Starej Dobrej Księgarni?

sobota, 13 grudnia 2008

Wciągające słuchanie o pewnym egzorcyście

Niedawno pisałem o audiobookach - i mój własny wpis zachęcił mnie, by przetestować sklep z książkami do słuchania [audioteka.pl]. Z radością przyznaję, że zarówno kupiona tam książka jak i sam proces kupowania na audiotece oceniam jak najbardziej pozytywnie.

Ale zajmijmy się najważniejszym - czyli książką.

Mój wybór padł na "Kroniki Jakuba Wędrowycza" Andrzeja Pilipiuka.
Jest to zbiór opowiadań, których tytułowy bohater to "egzorcysta-
amator, pasożyt społeczny", a do tego alkoholik, abnegat...
Trudno o tej postaci powiedzieć coś pozytywnego - lecz mimo to
autor: Andrzej Pilipiuk
tytuł: "Kroniki Jakuba Wędrowycza"
czyta: Grzegorz Pawlak
czas: 6 godz. 55 min.

wiecej...
Jakub W. bez większego trudu podbija serce czytelnika. Czarny humor autora, niejednoznaczne postaci wnikliwie charakteryzowane za pomocą kilku trafnych określeń (stuletni kozak, cała plejada alkoholowych widm, biznesmen zwalczający duchy w swej fabryce, mówiące zwierzęta...], świat pełen tajemnic niedostępnych dla zwykłych śmiertelników - wszystko to wciąga czytelnika/słuchacza bez reszty.
Oczywiście, jak większość zbiorów opowiadań także i "Kroniki" mają słabsze momenty. Niektóre opowiadania sprawiają wrażenie, jakby nagromadzono w nich wszystkie alkoholowe, kryminalne i spirytystyczne elementy jakie tylko przyszły autorowi do głowy w momencie ich pisania.
Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość książka broni się znakomicie. Akcja wciąga, czytelnik/słuchacz co chwilę łapie się na tym, że dopinguje wiekowego Jakuba w jego walce i wybacza mu wszystkie wpadki. Każde opowiadanie to porządna dawka niezłej literatury, humoru i analizy różnych warstw społecznych; jeśli chodzi o ten ostatni element, to Andrzej Pilipiuk nawet nie ukrywa, że bliżej mu do "wsiunów" z Wojsławic niż "japiszonów" z Warszawki.
Zaś sam Jakub Wędrowycz niewątpliwie stanowi jedną z najlepiej napisanych i wyrazistych postaci polskiej literatury współczesnej. Mimo wszystkich wad swego ciężkiego charakteru.
W wersji audio dodatkową zachętę stanowi naprawdę genialne odczytanie w wykonaniu Grzegorza Pawlaka - to naprawdę arcydzieło, majstersztyk i klasa sama w sobie. Tak naprawdę p. Grzegorz Pawlak nie czyta tej książki; on nawet nie odgrywa napisanych ról. On po prostu JEST każdą z postaci!
Aż chce się słuchać!


piątek, 12 grudnia 2008

Koniec roku za pasem



Świąteczną krzątaninę da się odczuć nawet na naszym blogu - im bliżej Świąt, tym mniej czasu na wpisy. Prezenty prawie wszystkie stoją zapakowane i gotowe do rozdania, czas zastanowić się nad wigilijnym menu, tzn. nie zamierzam wprowadzać jakiś rewelacji, po prostu nie uda mi się zrobić wszystkiego, więc pozostaje dokonać wyboru. A z potrawami, to trochę jak z książkami - trudno się zdecydować, bo czasami nawet najlepsza i najbardziej tradycyjna receptura może zawieść i ryba będzie niezjadliwa, a książka - nudna.


Oczywiście można trzymać się sprawdzonych przepisów i czytać po raz drugi te same książki, ale to też nie daje gwarancji, że będzie nam równie dobrze smakowało, jak za pierwszym razem.


Do czego chciałabym więc sięgnąć jeszcze raz i zaryzykować?


Mam takie dwa typy: Arturo Pereza-Reverte "Fechtmistrz" i Aleksego Tołstoja "Piotr Pierwszy". Ta druga pozycja już stoi na regale, tym razem pokusiłam się o oryginał, i czeka...na co? na dużą dawkę wolnego czasu, czyli na kiedyś.


A czego w tym roku chciałabym skosztować po raz pierwszy?


Właściwie myślę nad dwoma tematami. Pierwszy to oczywiście średniowiecze:) Chętnie sięgnęłabym do "Mroków średniowiecza" Putka, "Średniowiecznej gry symboli" Pastoureau (tak, tego od genialnego opracowania o czasach Rycerzy Okrągłego Stołu), do "Pieśni o Nibelungach" i "Życia codziennego w czasach trubadurów"Duhamel-Amado(lub z tej samej serii "Życia codziennego w zamkach nad Loarą"Cloulas, "Życia codziennego w czasach Joanny D'Arc"Defourneaux wydawnictwa Moderski i S-ka).

A poza średniowieczem nęci mnie znów klasyka "Trzech muszkieterów" Dumasa, "Idiota" Dostojewskiego i "Listy starego diabła do młodego" C.S.Lewisa.


Co uda mi się z tej listy przeczytać, co zostawi po sobie niedosyt, a co absmak - zobaczymy, trzeba najpierw spróbować. A próbować warto!

niedziela, 7 grudnia 2008

Każdy ma jakiegoś bzika...

Większość europejskich kultur posiada swój epos, który stanowi ich oporę, ważną wytyczną dla określenia i podtrzymywania tożsamości narodowej.

Mnie od jakiegoś czasu fascynuje "Kalevala". Przez ten czas udało mi się zebrać o niej garść informacji, które być może zainteresują także i Was. Celowo pomijam oczywistości i staram się szybko przejść od ogólników do ciekawostek.


Pierwsze wydanie zebranych przez Eliasa Lonnrota fińsko-karelskich pieśni ukazało się w 1835 roku. Następnie tekst został kilka razy przeredagowany i wydany ponownie po 14 latach. Na tej wersji opiera się tekst, który dotarł do naszych czasów. Same runy pochodzą podobno nawet sprzed 3000 lat!


O czym jest "Kalevala"?

Epos opowiada o początkach świata, o wielkim szamanie Vainamoinenie i jego bracie kowalu Ilamrinenie, o Pohjoli i o Sampo(na którego temat do dziś się spekuluje, bo do końca nie wiadomo czym był; dotychczas pojawiło się wiele teorii, jedne mówią o młynku, instrumencie muzycznym, czy smoku, inne zaś o tęczy, skrzyni, albo Graalu...).

Na kartach eposu znajdziemy miłość, nienawiść, zdradę, gniew i radość.


"Kalevala" wpierw śpiewana, następnie spisana dała impuls dla rozwoju sztuki narodowej. W 1891 roku rozpisano konkurs na ilustracje do książki. Laureatem został Akseli Gallen-Kallela, który stworzył dziś już kanoniczne wizerunki bohaterów "Kalevali".

Fiński epos przetłumaczono na 51 języków, choć nie wszystkie tłumaczenia ukazały się drukiem. Najwcześniej zaś ukazał się przekład na język szwedzki. My zawdzięczamy polską wersję Janinie Porazińskiej (skrócona wersja dla dzieci), Józefowi Ozdze-Michalskiemu i Jerzemu Litwiniukowi(przekłady poetyckie).
W 1992 roku dzięki pisarzowi i rysownikowi Mauri Kunassowi ukazała się "Psia Kalevala" - wersja dla fińskich dzieci, w której bohaterów ludzkich zastępują psy.


Do dziś "Kalevala" stanowi ważne źródło inspiracji. Z eposu czerpią nazewnictwo dzielnice miast, ulice, przedsiębiorstwa i produkty.


Nie wiem, czy udało mi się przekonać, że warto do niej sięgnąć. Jak dla mnie, a czytałam "Kalevalę" trzy razy - warto chociaż spróbować, zwłaszcza w tłumaczeniu Litwiniuka.


Jeśli chcecie więcej poczytać o fińskim eposie polecam stronę:

piątek, 5 grudnia 2008

Nowe wcielenia książek - za i przeciw

Książka się rozwija - taki tytuł nosiła książka Z.Arcta, którą swego czasu opisywała Violet.
Ów rozwój ksiażki zaszedł dalej, niż pan Arct [i inni] mógł przypuszczać - dziś określeniu "książka" często towarzyszą przedrostki "audio-", "e-" i inne.
Dla jednych zmiany towarzyszące czytelnictwu są rewolucyjnym błogosławieństwem, dla innych totalnym nieporozumieniem... ja stoję w rozkroku i się waham.
Z jednej strony - uwielbiam towarzyszący lekturze zapach druku, papieru, fizyczną obecność książki. No i ten wspaniały widok półek zastawionych woluminami.
Ale... tradycyjna książka ma też swoje wady. Zajmuje dużo miejsca [przy bogatszych księgozbiorach stanowi to duży, i nieustannie narastający problem], często jest kłopotliwa w użytkowaniu i transportowaniu; kosztuje DUŻO, jest nieekologiczna...
Mając na uwadze powyższe względy zacząłem analizować "alternatywne" postacie książki.
Na pierwszy ogień poszły e-booki - czyli książki w postaci plików, najczęściej *.doc lub też *.pdf. Niestety, wrażenia nie były pozytywne - czytanie z ekranu bardzo szybko męczy wzrok, do tego permanentne przewijanie tekstu podczas czytania jest niewygodne i
rozprasza uwagę. Trochę lepiej sprawa wyglądała w przypadku krótszych form literackich [opowiadań] albo czasopism - te nie męczą tak bardzo, także ich "obsługa na ekranie" jest mniej kłopotliwa.
Podczas testowania e-booków zauważyłem jednak, że dużo trudniej przychodzi mi skupienie się na lekturze i doczytanie tekstu uważnie i do końca. Na kilkadziesiąt utworów posiadanych przez mnie w wersji elektronicznej przeczytałem może ok. 10%... ostatnio zacząłem czytać "Listonosza" Brina - i mimo, że utwór zapowiadał się bardzo ciekawie moje zainteresowanie tą lekturą gdzieś ulotniło się pomiędzy cyfrowymi wersami.
W sumie - minus dla e-booków.

Jeśli zaś chodzi o książki do słuchania - tu byłem baaardzo sceptyczny. Wydawało mi się, że taka postać książki trywializuje tekst, sprowadza go do muzycznego tła towarzyszącego codziennej krzątaninie w kuchni. W tej opinii utwierdzała mnie dostępna oferta audiobooków, w przeważającej części składająca się amerykańskich poradników w stylu "jak być szczęśliwym", "jak zdobyć milion w trzy dni" itp.
Dlatego też, gdy znajomy podarował mi pewną znaną powieść w formie plików mp3 moją reakcją było wzruszenie ramionami - ot, gadżet.
Skopiowałem sobie książkę do odtwarzacza i w drodze do pracy zacząłem słuchać... uwierzcie, że nigdy dotychczas nie jechało mi się tak przyjemnie do biura! Dosłownie zatopiłem się w dźwiękach, byłem aktywnym uczestnikiem akcji i niejednokrotnie podskakiwałem w fotelu w co mocniejszych "momentach".
Od tej pory regularnie słucham książek. I choć wiem, że tradycyjna, czytana powieść zawsze będzie moim numerem jeden, to wersja słuchana doskonale nadaje się jako uzupełnienie.
Polski rynek audio-booków rozwija się dynamicznie - oferta jest coraz bogatsza, "głosy" coraz bardziej klasyczne i profesjonalne.
Jeszcze tylko czekam, aż skończy się dziwna tendencja do skracania czytanego tekstu. Wtedy będzie bardzo dobrze.
No i ceny też mogłyby nieco spaść :D

Polecam blog Dariusza Chętkowskiego

Polecam wpis na blogu Dariusza Chętkowskiego. Aż chciałoby się mieć nadzieję, że autor się myli