wtorek, 26 lipca 2011

Świat poskładany z części


Artur Boratczuk, Wedle reguły kreacji

Są takie książki, które odkrywają może nie całe światy, ale nowe szufladki w naszym unormowanym systemie czytelniczym. Trzecia z kolei publikacja Artura Boratczuka jest właśnie taką książką. Czytając ją, jak już dawno nie miałam takiego wrażenia, że nie czuję pod sobą twardego gruntu, na które złożyły się lata lektur. I co najważniejsze - wcale mi to nie przeszkadzało!

"Wedle reguły kreacji" to niby zwykła opowieść - historia pewnego mężczyzny, który przez całe swoje życie składa uniwersalną teorię o świecie. Bohater dobiera kolejne fragmenty do swojej filozofii, jak kawałki różnych przedmiotów, które w dzieciństwie odnajdywał w pobliżu swojego domu, a w dorosłym życiu dopasowywał do reszty w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.

Książka Boratczuka jest lekturą na tyle wciągającą, że przy jej czytaniu nie męczyło mnie, jak zazwyczaj, że jest wydana w e-formacie, a to może chyba posłużyć za najlepszą reklamę;)

Prócz zalet samej książki chciałabym ze swej strony życzyć Autorowi powodzenia, bo wierzę w nie. Profesjonalizm z jakim Pan zabiera się do promowania swojej książki jest godny naśladowania.

A zainteresowanych lekturą "Wedle reguły kreacji" zapraszam na stronę: http://virtualo.pl/wedle_reguly_kreacji/nowosci/m2i9307/

środa, 20 lipca 2011

Całkiem negatywny kraj


Jacek Hugo-Bader "Biała gorączka"
W swojej rusofilskiej pasji sięgnęłam po kolejną książkę o Rosji, a właściwie powinnam w tym wypadku pisać o "rosji".

Reportaż Hugo-Badera ze swego założenia pokazuje naszych wschodnich sąsiadów jako zbiorowisko ludzi podłych, ludzi brudnych, zastraszonych i niezdolnych do wznioślejszych myśli czy głębszych uczuć. Cała plejada osób, które pojawiają się na kartach "Białej gorączki", to degeneraci wykorzystani przez wspłziomków lub ich wykorzystujący. W reportażu nie ma ani jednej pozytywnej postaci!
O Rosjanach autor tylko wtedy nie wypowiada się źle, gdy porównuje do nich mniejszość etniczną - Ewenków, na których wiesza ostatnie psy. Takie ocieplenie wizerunku Rosjan nie wychodzi im jednak na dobre, bo nadal w tekście nie doszukamy się jednoznacznie dobrego zdania o nich.
Nie mam złudzeń i wiem, że wśród naszych wschodnich sąsiadów jest masa bandytów, złodziei, narkomanów etc., ale Hugo-Bader cierpi chyba na nacjonalny daltonizm. Wszyscy Rosjanie to według niego czarne charaktery.
Prócz stronniczości można niestety również zarzucić brak pogłębionej refleksji być może wypływającej z powierzchownej znajomości poruszanego tematu. Jeśli pochopne sądy autora nie wypływają z braku wiedzy, to odznacza się on dużą ignorancją. Nie wiem co lepsze?
Zastanawia mnie po lekturze "Białej gorączki" jeszcze jedno. Jak w ciągu całej podróży z Moskwy do Władywostoku, żyjąc niejednokrotnie na kredyt tubylców, korzystając z ich bezinteresownej gościnności i pomocy, mógł autor na koniec postawić im tak niechlubny pomnik?

niedziela, 17 lipca 2011

Czytelnicza epidemia

Ciekawa inicjatywa znaleziona i podesłana przez Violet na stronie LubimyCzytać.pl:

Nie duś w sobie czytelniczego wirusa! Weź książkę i zaraź innych pasją do czytania!

Weź jedną książkę ze swojej półki, wydrukuj i włóż do niej tę informację, a następnie idź i zarażaj! Zaczynamy 10 sierpnia 2011.

Pamiętaj! Każda przypadkowo spotkana osoba - mała, czy duża, to idealny obiekt do zainfekowania. Podaruj książkę ekspedientce, połóż na wycieraczce sąsiada, na masce wybranego samochodu, wręcz przypadkowemu przechodniowi.

Czytelniczy wirus nie omija nikogo! Ani marudnej teściowej, ani zapracowanego biznesmena, ani spotkanego kominiarza, ani nieznajomego z tramwaju.

Niech 10 sierpnia wybuchnie CZYTELNICZA EPIDEMIA!

Jeżeli każdy z nas rozsieje chociaż 1 wirusa, a ten zakiełkuje w organizmie zarażonego i będzie rozsiewać się dalej, to nie powstrzymamy CZYTELNICZEJ EPIDEMII!

Idźcie i zarażajcie!





wtorek, 12 lipca 2011

Zaginiona biblioteka, czyli o pożyczaniu książek


...Co dotyczy sposobu uzupełniania biblioteki, to jest zazwyczaj taki. Zobaczywszy w księgarni jakąś książeczkę i wykrzyknąwszy: "Oto co trzeba wziąć!" - dumnie niesiesz ją do domu, tutaj przez miesiąc pozwalasz jej walać się na stole, żeby była pod ręką, potem najczęściej dajesz komuś poczytać lub tym podobne - książeczka znika bez śladu. Gdzieś tam, oczywiście, ona jest; mam całą ogromną bibliotekę, która gdzieś tam jest.
Książa przynależy do tych zadziwiających przedmiotów, które zazwyczaj wiodą jakiś na pól widmowy żywot: one "gdzieś tam są". Do tego typu rzeczy nalezą: jedna z dwóch rękawiczek, klucze, młotek, książeczka wojskowa i w ogóle wszystkie potrzebne dokumenty. Wszystko to - to rzeczy, których nie można znaleźć, ale które, jednakże, "gdzieś tam są". Jeśli człowiek nie doliczy się stówki, nie mówi, że ona "gdzieś tam jest", a mówi, że ją zgubił albo mu ją ukradli. Ale, nie doliczywszy się, powiedzmy, "Przygód Antonina Vondrejca" z prawdziwym fatalizmem mówię, ze one "gdzieś tam są". Nie mam pojęcia, gdzie znajduje się to książkowe "gdzieś tam", nie mogę wyobrazić sobie, gdzie podziewają się książki. Myślę, że , kiedy trafię do nieba (jak przepowiedział mi p.Getz), pierwszą rajską niespodzianką będą dla mnie wszystkie moje książki, które teraz "gdzieś tam są" i które znajdę dokładnie poustawiane według zawartości i formatu. Panie, jaka to będzie ogromna biblioteka!...
Karel Capek "Gdzie podziewają się książki"
tłumaczenie z j.rosyjskiego: Violet
Moja zaginiona biblioteka nie byłaby tak ogromna, bo jednak dbam o to, aby pożyczone książki trafiały do mnie spowrotem - jeszcze bardziej dbam chyba tylko o to, aby oddać pożyczone przez siebie książki i to w jak najszybszym terminie:)
PS. Za dobrym podszeptem Ysabell przeczytałam Capka "Księgę apokryfów" - jak mówił klasyk "ześmiałam się ze śmiechu jak norka" :)

niedziela, 10 lipca 2011

Nie wszystko złoto, co skandynawskie

Leif GW Persson "Między tęsknotą lata a chłodem zimy"

Sprawa miała być prosta - po przeczytaniu 'n' opasłych, wciągających skandynawskich kryminałów sięgam po kolejne głośne, szwedzkie dzieło i się zachwycam, kolejne tomy dokupuję, po necie informacji o autorze szukam, zaś ową wiekopomną prozę wszem i wobec polecam.
Cóż.. niby wszystko jest ok. Tomiszcze jest spore, ponad 600 stron - więc pierwszy warunek szwedzkiego bestsellera spełniony. Długi, nie-do-zapamiętania tytuł, odpowiednio mroczna okładka z 'wciągającymi' zwiastunami. Głośna zbrodnia - zabójstwo Olofa Palme -  jako (rzekomo) główny temat książki.
 Co z tego, skoro po wyciśnięciu akcji i wyrzuceniu zbędnych ozdobników i wstawek zostaje nam... niewiele. Intryga w "Miedzy tęsknotą..." nie jest nadmiernie skomplikowana, nie zaskakuje czytelnika, zaś kolejni bohaterowie i kolejne sceny nie wprowadzają nowych zaskakujących faktów, nie dodają nowych szczegółów. Po prostu SĄ, tak jakby autorowi płacono od strony.
Czytając tę książkę miałem wrażenie, że autor nie lubi swych bohaterów. Każdy z nich jest skażony - albo jest faszystą, albo seksualnym dewiantem, albo nieudacznikiem. Albo faszystowskim, zboczonym nieudacznikiem. Nawet te z postaci, które w jakiś cudowny sposób nie są skrajnie negatywne, nie dostąpiły od autora zaszczytu zostania Prawdziwą Postacią Pierwszoplanową, zdolną porwać za sobą czytelnika, wciągnąć go w akcję. Ot, przez książkę przewija się cały tabun literackich postaci, które nas ani ziębią, ani grzeją, a często wręcz nudzą.
Być może wątki zaczęte w "Między tęsknotą..." znajdą rozwinięcie i wyjaśnienie w kolejnych tomach trylogii. Ale, przyznam szczerze, raczej po nie nie sięgnę - na chwilę obecną nie potrzebuję kolejnego książkowego rozczarowania.

sobota, 9 lipca 2011

Książki kucharskie

Książki kucharskie

Mam ich w domu kilka, choć nie przepadam za gotowaniem. Żadnej z nich sobie nie kupiłam - wszystkie były prezentami. Cóż, trudno ukryć przed rodziną, że kucharzenie nie jest moją pasją. Lubię piec i mogłabym się żywić wyłącznie słodkim:)Jednak jako córka kucharza z dyplomem mistrza, chcąc nie chcąc muszę się trochę kuchnia interesować. Druga rzecz, że ja mogę żyć na czekoladzie, ale mój żołądek już nie.

Wracając do książek kucharskich. Od dłuższego czasu rynek księgarski przeżywa ich istny zalew. Znajdziemy wśród nich kuchnie z całego świata, książki o potrawach wegetariańskich, jarskich etc., książki o kanapkach, sosach, daniach z jednego garnka, 101 sposobów na ziemniaka i zupę z kołka od kiełbasy.
Trzeba przyznać, że są one zazwyczaj pięknie zilustrowane zdjęciami i wydrukowane na wysokiej jakości papierze (nieraz nawet zalaminowanym, bo w końcu mają to być pomoce kuchenne).

A co z ich zawartością?
Tu niestety troszkę gorzej. Bardzo często wydawane u nas książki są przedrukami z obcych języków. Problem zaś tkwi w wymaganych składnikach. I to one stanowią moje kryterium oceny przydatności danej książki. Bo co mi po przepisie na pyszne danie, gdy połowy składników nie można u nas dostać, a kolejnych paru to nawet nie znam? Oczywiście można poszukać w internecie, dowiedzieć się czy to jest jakieś warzywo, a może przyprawa i spróbować je zamienić czymś krajowym. Ale czy otrzymamy porządany efekt? Wątpliwie.

Takim dobrym przykładem na pięknie wydaną, ale zupełnie nie przydatną dla mnie książkę jest "Wieka księga dobrej kuchni" - pięknie wydana, oprawiona w dodatkowy kartonik, ale z zamieszczonych kilkuset przepisów wykorzystuję zaledwie dwa...

Natomiast moją ulubioną książką kucharską jest mało okazała co do rozmiarów "Kuchnia rosyjska". Spróbowałam z niej większość przepisów i wszystkie (!) okazały się na tyle smaczne, że weszły na stałe do mojego jadłospisu. Jedyną wadą tej pozycji jest to, że zawiera zbyt mało recept. Dania proponowane przez autorów są pracochłonne i czasochłonne, za to mogę je z czystym sumieniem nazwać hitami mojego stołu - specialite de la maison:)

Fakt, że jest to akurat kuchnia rosyjska w moim przypadku nie jest zaskoczeniem i szczerze pisząc od jakiegoś czasu przymierzam się do kupna dużo formatowej "Kuchni rosyjskiej" autorstwa Innej Łukasik. Prawie ją kupiłam na licytacji, ale wolę wpierw zobaczyć ją na żywo.
Trzeba przecież sprawdzić z jakich składników autorka proponuje robić potrawy:)

środa, 6 lipca 2011

Grafomania, garncarstwo, polityka - czyli rozmowa z Andrzejem Pilipiukiem

Buszując po podcastach Radia TOK FM trafiłem na bardzo ciekawą rozmową z Wielkim Grafomanem, czyli Andrzejem Pilipiukiem.
Jeśli macie trochę wolnego czasu - naciśnijcie play.
Miłego słuchania.
P.S. Polecam poszperanie także w innych podcastach na tej stronie - zwłaszcza audycje Cezarego Łasiczki przywracają nadzieję na "inteligentne radio w naszych domach"

piątek, 1 lipca 2011

Trylogia Canavan

Trudi Canavan "Gildia Magów" "Nowicjuszka" "Wielki Mistrz"
Nie jestem znawcą literatury fantazy, choć smoki i tym podobne stwory nie są mi obce. Oczywiście przeczytałam "Władcę pierścieni" i "Hobbita" J.R.R.Tolkiena, ale już przez "Harry Pottera" nie przebrnęłam (po 30 stronach włączył mi się "syndrom PESELu").
Do trylogii Trudi Canavan zabierałam się długo. Od momentu ukazania się na rynku książka zaintrygowała mnie. Brak kolorowej okładki straszącej smokami i smokopodobnymi stworami oraz brak złotych, tłoczonych liter na niej kazał mi sie zastanowić nad lekturą.
"Trylogia Czarnego Maga" - bo taki tytuł zbiorczy noszą książki - jest w pewnym sensie inną wersją Pottera. Jest szkoła magów, wybijająca się swymi czarodziejskimi talentami nowicjuszka pochodząca z nizin społecznych oraz grono nauczycieli, które stanowi całą gamę charakterów ludzkich.
Czym więc różni się jedna saga od drugiej?
Na pewno językiem i na nim bazuje chyba cała odmieność. U Canavan jest też mniej magicznych artefaktów, ale jak dla mnie przez to jej książka nie traci, a wręcz zyskuje. Ascetyczność motywów fantastycznych, jak na w sumie ponad 1800 stron, jest według mnie pozytywnym objawem. Uczucia, intrygi, charaktery stają się w tym momencie bardziej uniwersalne, dzięki czemu młodzieży łatwiej identyfikować się z nimi. Dlaczego młodzieży? Bo to do niej głównie powinna trafić ta książka. Wiem, że zaraz wielu ludziom sie narażę, ale uważam, iż Canavan jest lepsza od J.K.Rowling - bardziej subtelna i zostawiająca więcej miejsca dla wyobraźni czytelnika.