wtorek, 24 maja 2011

Kava na wynos

Alex Kava "Granice szaleństwa"
Na nazwisko Autorki natykałem się często - reklamy w prasie, w e-sklepach, na blogach. W końcu dałem się skusić i sięgnąłem po dzieło fantastycznej, amerykańskiej pisarki, bestsellerową historię...
Hm. Wiem, że marketing, także ten wydawniczy, ma swoje prawa, ale naprawdę nie widzę w twórczości Kavy niczego wyjątkowego.
Główna bohaterka, oczywiście, jest inteligentna, niezależna, podoba się przedstawicielom płci męskiej (100% skuteczność wśród prowadzących śledztwo policjantów). Jest po amerykańsku szczęśliwa, po FBI-owemu twarda, po genderowemu feministyczna.
Zbrodnia w "Granicach szaleństwa" jest, co także oczywiste, seryjna (jankesi lubują się w seryjnych mordercach, Alex Kava nie jest tu wyjątkiem). Zbrodnia musi być przerażająca, tajemnicza i gorsza niż to, co dotychczas widzieliśmy w serialach tv. Mamy więc gnijące trupy, wycięte organy... ble,ble, ble. Wszystko to już było, tylko w nieco innym ubranku.
A teraz główny Zły, czyli ów seryjny morderca. Źródło jego szaleństwa tkwi (jak w każdym amerykańskim bestsellerze) w nieszczęśliwym dzieciństwie (spotkaliście się w jakiejkolwiek amerykańskiej książce z inną sytuacją?). Toksyczna matka, gnębienie, samotność, odrzucenie - w tych opisach schemat aż przytłacza, czasem czułem się jakbym przeglądał książkę czytaną naście razy.
Przy wszystkich wymienionych wadach "Granice szaleństwa" czyta się całkiem nieźle. O ile nastawimy się na lekkie czytanie w podróży i nie będziemy oczekiwali intelektualnych fajerwerków - sprawne rzemiosło, wartka akcja, trochę humor. I bestseller gotowy.

poniedziałek, 23 maja 2011

10 próśb książki do czytelnika

           
źródło: Book Z Nami
 

Przyznaję się bez bicia, że nie wszystkie powyższe prośby spełniam - lubię czytać przy jedzeniu (Violet, nie krzycz na mnie), kładę książki grzbietem do góry... i coś mi też szepce do ucha, że czytanie w wannie podpada pod punkt VIII.
Ale żeby nie było, że jestem TenZły - wyrosłem już z pisania po książkach, zaginania rogów, noszenia książek w tylnej kieszeni spodni (trochę zbyt dosłownie traktowałem nazwę pocket book), podkreślania WAŻNYCH FRAGMENTÓW, modyfikowania okładek...
Chyba musiałem przejść przez taki głupi okres, by nauczyć się szacunku dla druku.

piątek, 20 maja 2011

Książka pożerająca

Carlos Ruiz Zafon "Książę Mgły"
Opowiadanie Zafona jest faktycznie pożerające, książkę przeczytałam jednym tchem - i jak już dawno nie było - zasiedziałam się do późnej nocy.

 "Księciu Mgły" przylepiono etykietę, że jest to lektura dla młodzieży. Moim skromnym zdaniem nie jest(zbyt makabryczna). Nie jest niestety także dla dorosłych(straszący nas Książę jest zbyt nierealny). Pomimo tego, także ku swojemu zdziwieniu, uważam, że warto było ją przeczytać.

Zafon znów czaruje słowem i to czaruje niezwykle. Jako jeden z nielicznych autorów, może dla mnie pisać książki o nieprzekonywującej treści, bo nie to stanowi o wartości tych lektur.
Jego opowiadania warto czytać dla samej przyjemności obcowania z pięknymi zdaniami - tutaj wielki ukłon dla pary tłumaczy. Stopniowo budowaną atmosferą napięcia oraz cudownymi mini opisami misternie wykonanych przedmiotów, których aż chciałoby się dotknąć,Zafon jak dla mnie nadrabia niedostatki fabuły.
Zafon, to świetna lektura na lato. Warto jednak zabrać ze sobą nie jeden jego tytuł, bo po góra dwóch dniach nie będziemy mieli co czytać...

piątek, 13 maja 2011

Blogger.com już działa...

Od kilku dni witryna blogger.com miała spore problemy techniczne. Na ich stronie był komunikat, że blogi są "read-only", czyli dostępne są stare wpisy, nie było natomiast możliwości dodawania nowych.
Obecnie wszystko wróciło do normy... prawie - zniknęły komentarze pod postem o książkowej biżuterii (autorstwa Violet, Cassin oraz mój), przez krótką chwilę moje wpisy nie były podpisane nickiem insider, tylko moim prawdziwym imieniem (lekka modyfikacja ustawień profilu przywróciła stan pierwotny).

środa, 11 maja 2011

Znalezione w sieci: książkowa 'biżuteria'

Prawdziwa książkożerczyni biżuterii się nie boi




Znalezione na Twitterze
Zdjęcia  pochodzą ze stron (1) oraz  (2)

Rosja śmieszy, tumani, przestrasza...


Krystyna Kurczab-Redlich "Pandrioszka"


Kiedy trafiały do nas pierwsze książki z Zachodu duże wrażenie robiły na nas fragmenty recenzji na ich okładkach. W większości nazwisko recenzeta było nam obce, jednak to, że pracował on dla New York Timesa czy Le Figaro już samo przez się podnosiło rangę jego opinii. A my wiedzeni pozytywną recenzją (bo jakaż inna mogłaby znaleźć się na okładce!) kupowaliśy dany tytuł "w ciemno".


Dziś już nie robią na nas wrażenia umieszczane na książkach fragmenty wypowiedzi ludzi ze znanych dzienników, czy ludzi znanych, a przynamniej nie stanowią one głównego czynnika, którym kierujemy sie przy kupnie danego tytułu.


"Pandrioszka" Krystyny Kurczab-Redlich to lektura, którą okrasza aż jedenaście wyrywków opinii i nie tylko ich ilość, ale głównie to kto zabrał głos, robi wrażenie. A wśród nazwisk znajdziemy: Ryszarda Kapuścińskiego, Jerzego Giedrojcia, Czesława Miłosza, Bronisława Geremka i Jacka Kaczmarskiego.

Książka po raz pierwszy ukazała się w 2000 roku i opowiada o Rosji od końca lat 80. do roku 1999. Podzielona jest na trzy części, w których spotykamy kolejno zwykłych Rosjan, Rosjan, którzy popadli w konflikt z prawem oraz biorących udział w wojnie w Czeczenii. Wyłaniający się obraz jest piękny i straszny.

Autorka, pracująca w Rosji jako dziennikarski wolny strzelec, jest zakochana w tamtejszej kulturze, ludziach, języku. Nieraz nie może tylko znieść ich bierności. Tej od pokoleń wpajanej bezradności, którą kwitują wzruszeniem ramion i stwierdzeniem: У нас же Россия... [Przecież to Rosja...].
Czytałam "Pandrioszkę" z zapartym tchem, odkładając ją tylko pod pretekstem, iż jeśli przeczytam ją za szybko to też szybko i zapomnę. Jednak tej książki nie da się zapomnieć i póki co jest to moje odkrycie tego roku. Czas poszukać "Głową o mur Kremla"...

sobota, 7 maja 2011

Gry uliczne

Grzegorz Gortat "Słowik Moskiewski"

To jedna z tych książek, które albo odepchną Cię po pierwszych 10 stronach, albo pochłoną bez reszty. "Słowika" nie da się przeczytać obojętnie, żując gumę, oglądając w międzyczasie "Taniec z gwiazdami" czy inne gwiazdy na wrotkach. A podczas lektury albo będziecie się rechotać co kilka minut, albo będziecie klnąć i marudzić kto to wydał, kto to napisał.
Fabuła "Moskiewskiego Słowika" jest tylko pretekstem - ok, mamy głównego bohatera, polonusa z samych Stanów, o wdzięcznym nazwisku Al Niczyj, mamy intrygę kryminalną, mamy morderstwa (trzech czarnoskórych, zdekapitowanych Kubańczyków), są nagłe zwroty akcji... ale tak naprawdę można by intrygę znacząco zmienić, z Warszawy akcję przenieść do Kuala Lumpur, Cyrankiewicza zamienić na Helmuta Kohla... niewiele by to zmieniło.
Gdyż książka Gortata nie jest typową powieścią - fabuła jest tu tylko pretekstem, grą rozpoczętą z czytelnikiem. Kryminalna intryga jest w 100% nawiązaniem do klasycznego, chandlerowskiego kryminału; mamy więc prywatnego detektywa (nieco nieudolnego, gwoli ścisłości), władzę, femme fatale, pościgi i głupich stróżów prawa. Cała książka to zbiór popkulturowych klisz, scen z książek, filmów  (Casablanka!), pastisz kryminału, satyra na PRL-owską rzeczywistość (fragmenty manifestów/artykułów i przemówień aparatczyków - tu "Moskiewski Słowik" bardzo przypomina rewelacyjną "Wolną Trybunę" Christiana Skrzyposzka).
"Słowik" to zagadka postawiona przed czytelnikiem - wygrywa ten, kto zlokalizuje jak najwięcej ironicznych nawiązań, cytatów, scen z kultowych dzieł, humorystycznych niedomówień.
Kto podejmie wyzwanie?

Za książkę dziękuję Grupie Wydawniczej Publicat www.publicat.eu

środa, 4 maja 2011

The Smiths - Panic


dziś klasycznie - hang the DJ...

poniedziałek, 2 maja 2011

Twarda czy miękka?

Wszyscy wokół narzekają, że książki są drogie. Oj, panie, kto by cztyrdziśći złoty za ksionżke dał, albo i pindziesiąt!. Skompletowanie solidnego księgozbioru to z roku na rok coraz większe wyzwanie, zaś pogoń za nowościami może przyprawić nasz portfel o totalną zapaść.
A mimo to większość z nas kupuje pięknie wydane wydania w twardej oprawie.
Mimo, że często ten sam tytuł dostępny jest w wersji z miękką okładką - jakieś 10 PLN tańszą.
Kiedyś spotkałem się z opinią, że główną przyczyną popularności "twardych książek" jest fakt, że książką wciąż uważana jest za doskonały prezent na urodziny, imieniny, święta. A przecież paper booka w prezencie cioci Krysi nie kupimy. Zaś piękny album... oo, super pomysł, ciocia będzie zadowolona.
Uwielbiam tanie, kieszonkowe wydania. Dla mnie to szereg zalet zamkniętych w jednym woluminie - poręczny format, niewielka waga (co jest istotne jeśli czytamy, tak jak ja "w trasie"), niższa cena. A że, czasem, gorszy druk, gazetowy papier? Przeboleję - przecież i tak liczy się wnętrze, czyli treść.

Czasem, gdy korci mnie by kupić "wypasione" wydanie - robię sobie "test 50 złotych" - wyobrażam sobie, że mam tę kwotę i staję przed wyborem - jedna "ładna" książka, czy też może dwie brzydsze?
Zgadnijcie - co wybieram?